J. Dashner, Więzień labiryntu.
W związku z tym, że już tydzień temu do kin weszła
ekranizacja pierwszej części trylogii „Więzień Labiryntu” wydaje mi się, że
warto napisać kilka słów i o tej serii. Dzisiaj pierwszy tom.
Po książki sięgnęłam na fali „Igrzysk śmierci” (podobnie miałam
zresztą z Niezgodną). W sumie nie jest to mój ulubiony tym literatury, ale lubię być na bieżąco.
O co chodzi? Thomas budzi się w windzie i nic nie pamięta
(uwielbiam motyw utraty pamięci). Kiedy winda dociera na miejsce, chłopak trafia
do „innego świata”. Otacza go grupka nastolatków, która urządziła sobie życie na
placu otoczonym ogromnymi murami. Uwaga - grupkę stanowią sami faceci. Co ciekawe mury „zasuwają się” o określonej
porze i blokują wyjścia z placu. Główny bohater ma mnóstwo pytań (na które nie uzyskuje odpowiedzi), ale próbuje
się jakoś wpasować w otaczającą go rzeczywistość. Wszystko zmienia się w dwóch
momentach: po pierwsze, kiedy dowiaduje się, że za murami jest ogromny labirynt
bez wyjścia (wtedy zapragnie wybrać się za mur i osobiście tego wyjścia
poszukać) oraz kiedy do ich typowo męskiego grona przybywa dziewczyna, która
przez sen woła Thomasa i która przekazuje dziwną wiadomość. Przybycie
dziewczyny powoduje też jakiś „zgrzyt” w systemie, który sprawia, że mury
przestają się zamykać na noc. A żeby nie było tak różowo labirynt jest
oczywiście zamieszkany przez pewne paskudztwa zwane Bóldożercami - piękna nazwa, prawda?
Książka jest ciekawa. To nie podlega dyskusji. Bardzo
podobało mi się w niej, że nie wszystkie postaci są zdefiniowane. Dla przykładu
taki Alby – określony jako przywódca, ale przedstawiony także jako zwykły
chłopak, który także się boi, który popełnia błędy. Albo Gally – niby wariat,
ale też nie zupełnie. Tylko Chuck mnie irytował swoją naiwnością.
Z pozytywnych aspektów – gratuluję serdecznie tłumaczowi
(tłumaczył Łukasz Dunajski - wielkie brawa!). Nie wiem co prawda jak ta opowieść wygląda w
oryginale, ale tu świetnie wymyślono/przetłumaczono zarówno nazwy własne jak i
slang, którym posługują się uwięzieni.
I sama narracja – bardzo dobrze prowadzona. Książkę czyta
się w związku z tym całkiem przyjemnie.
Czego mi brakowało? Humoru. Nie jest to książka przy której
człowiek dobrze się bawi. Nawet wątek „miłosny” jest średni. I … jest to
książka chyba bardziej „męska” niż „damska”. Nie jestem fanką takich podziałów,
ale tak jak w wypadku serii Selekcja
Kiery Cass ciężko polecać ją chłopakom, tak Więźnia
Labiryntu nie polecałabym wszystkim dziewczynom (nie mówię jednak, że na 100% żadnej dziewczynie się nie spodoba, są gusta i guściki).
Książka trzyma w napięciu. I to od początku do końca trzeciego
tomu (o kolejnych tomach pewnie niedługo). Wiele wątków rozpoczętych w
pierwszym tomie rozwiązuje się dopiero w tomie trzecim – dzięki temu autor
trzyma nas skupionych a historia nas
wciąga.
I mimo całej listy patronów medialnych (mniej lub bardziej
sensownych) przedstawionych na okładce nie uważam, żeby była to pozycja must
have. Mimo zdecydowanych plusów całej opowieści jakoś nie jest to książka po
którą szybko sięgnę znowu. Ale może dlatego, że jestem dziewczyną i nie doceniam
porządnych historii.
Teraz jestem ciekawa filmu. Byliście? Jak wrażenia?
I zapowiedź. Jeszcze w tym tygodniu na blogu pojawi się
recenzja ostatniego tomu serii Dary Anioła Cassandry Clare „Miasto
niebiańskiego ognia”. Jestem na180 stronie i… nie będę jeszcze zdradzać szczegółów.
Jak to mówią: Stay tuned for more.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz