poniedziałek, 29 grudnia 2014

Podsumowanie :)


Na wstępie (znowu) wszystkich serdecznie przepraszam. W zeszłym tygodniu miałam napisać sporo, ale zmiany mojej sytuacji życiowej wszystko skomplikowały. O tym, że nie próżnowałam można przeczytać u nieocenionej Eli.

I pozostałe przyczyny mojego zapracowania :)

Zacznę od spóźnionych życzeń - chociaż już po świętach. Życzę Wam spokoju, możliwości odpoczynku i spędzenia czasu z rodziną, mnóstwa słodyczy oraz udanych lektur - niech każda książka, artykuł, opowiadanie czy esej sprawi, że będziecie mieli ochotę na jeszcze. Niech będą waszą oazą spokoju i/lub inspiracją dla codziennego życia. A nowy rok oprócz pokładów zdrowia niech przyniesie jak najlepsze zapowiedzi wydawnicze :)



W dalszej części wypada zapytać: jak tam Mikołaj/Gwiazdor/Dziadek Mróz? Byliście grzeczni? Ja chyba tak, bo dostałam mnóstwo doskonałych książek. Już dawno chciałam, żeby każda z nich uzupełniła moją biblioteczkę (kilka pozycji z listy ubyło!). Mam zatem mnóstwo wspaniałych lektur, a do urlopu jeszcze tak dużo czasu! Nie zmienia to faktu, że mam zamiar nie odpuszczać i czytać, czytać, czytać. I troszkę Wam o tym pisać. Jednocześnie cały czas mam zamiar szukać kolejnych inspiracji. Bardzo chętnie zapoznam się z każdą polecaną książką - ktoś? coś?


Zrobiłam też sobie mały prezent zupełnie dodatkowo. Dzięki genialnej artystce, a mojej przyjaciółce powstała sesja z książkami, mająca (choćby trochę) reklamować blog. Na razie wrzucam jej wyniki, z czasem powstanie pewnie banner i ... coś jeszcze. Eli, za poświęcony czas, talent i świetną atmosferę serdecznie dziękuję.




Koniec roku to także czas pewnych podsumowań. Udał mi się ten rok, udał :) Po pierwsze - zaczęłam pisać tego bloga - porządkuje mi myśli i wrażenia, pozwala podzielić się emocjami i ogólnie jest super. Nawiązałam też współpracę z portalem Sztukater. Fundacja, która go prowadzi podejmuje świetne inicjatywy a i sam portal jest bardzo fajny i godny polecenia (co niniejszym czynię). Moja biblioteczka też się znacznie powiększyła w tym roku - każdy grosz inwestowany był sumiennie w książki. Chwilowo będę musiała z inwestycjami przystopować, tym bardziej tak rozmnożenie na moich półkach cieszy. :)

Udało mi się też przeczytać aż 104 (!) książki. Jedne lepsze, jedne gorsze, ale nie żałuję poświęconego na nie czasu. Kilka innych zaczęłam, kilka porzuciłam w trakcie - na poniższej liście znajdują się tylko te, które przeczytałam od deski do deski. Dzięki temu udało mi się osiągnąć wyzwanie 52, a nawet je podwoić - wychodzi, że czytałam średnio 2 książki w tygodniu! Tak naprawdę dużo dała mi facebookowa grupa - to oni motywują i inspirują. Nie o wynik tu jednak chodzi, ale o to, że znalazłam czas na rozwijanie pasji i o tę nieposkromioną radość, jaką daje czytanie książek (szczególnie tych dobrych). Całą listę znajdziecie tutaj:



W ramach podsumowania należało by jeszcze wskazać te, które według mnie były najlepsze - są oznaczone wykrzyknikami. :)



I postanowienia.
1. Będę pisać posty regularnie(j).
2. Przeczytam przynajmniej 156 książek w 2015 roku.
3. Podejmę wyzwanie czytelnicze na 2015 rok.

4. Znajdę czas na sklasyfikowanie i wpisanie w ewidencję nowych książek.

Trzymam kciuki i za siebie i za Was :)
Tak optymistycznie nastawiona wchodzę w Nowy Rok.






czwartek, 18 grudnia 2014

Dwa światy a jedno dno.

A. Lucy, Dwa światy.

Po niektórych książkach nie wiadomo czego się spodziewać. Gdy mój wzrok przyciągnął nowy cykl dla dorosłych „Dwa światy”, który miał opisywać przenikanie świata nam współczesnego i świata aniołów poczułam się zaintrygowana. Niestety, tym razem źle trafiłam. 

Rita Wenders jest młodą kobietą. Ma mieszkanie, fajną pracę i przyjaciół i ogólnie jest spełniona. Chłopaka nie ma, ale nie czuje nawet potrzeby jego posiadania. Jej życie zmienia się jednak diametralnie w ciągu kilku minut. W centrum handlowym staje się ofiarą wypadku, w wyniku którego zapada w śpiączkę. Gdy budzi się po trzech miesiącach, odkrywa, że w międzyczasie nawiązała dosyć specyficzną relację – mianowicie związała się z Archaniołem Gabrielem. Od tej pory kiedy tylko zaśnie przenosi się do raju i tam spędza czas z ukochanym. Archanioł coraz częściej pojawia się również na Ziemi wprowadzając dodatkowe zamieszanie w życiu Rity. Jej życie komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy Rita przyjmuje oświadczyny Archanioła, staje się jego partnerką i wojowniczką.


Pomysł przenikania się dwóch zupełnie różnych światów zazwyczaj okazuje się pomysłem trafionym. I to zarówno w książkach dla dorosłych jak i dla młodzieży. W wypadku tej książki zauważalna jest jednak pewna niekonsekwencja w budowaniu światów. Akcja również toczy skokami – raz czytamy pełne napięcia opisy walki z demonami, raz skrótowe opisy aktów seksualnych, innym razem czytamy opis stroju głównej bohaterki. Doceniam skupienie się na detalach, ale strój bohatera/bohaterki opisywany zbyt szczegółowo i bez talentu Homera sprawia, że książka momentami robi się po prostu nudna. Nie zauważam również jaki wpływ na osobowość ma samochód bohatera. Nie przeczę, że wspomnienie o tym, że ktoś preferuje Maserati uzupełnia obraz bohatera, ale czemu pisać o tym co kilka stron? Być może miał to być sposób na zrównoważenie opisów ubrań dla płci męskiej. Bardzo irytował mnie także sposób prowadzenia narracji, bardzo często gubiłam się w poszczególnych wydarzeniach. Dla przykładu (uwaga spoiler!): czytam o zaręczynach bohaterki, a trzy strony później dowiaduję się, że są już po ślubie – nie wiem ani jak, ani gdzie, ani dlaczego. Wiem natomiast jak była ubrana bohaterka i jej anielscy towarzysze na spotkaniu z przyjaciółmi Rity. Nie rozumiem też tak zastosowanego podziału na rozdziały, w moim odczuciu albo powinno ich być więcej, albo należałoby z nich zupełnie zrezygnować i każdą zmianę akcji oddzielać gwiazdką.

Nie przemawiają do mnie również kreacje bohaterów – są podobnie jak cała książka pomieszane i momentami sprzeczne. Bardzo irytująca jest główna bohaterka. Często odnosi się wrażenie, że mimo że jest dorosła gdzieś w głębi pozostała nastolatką. Ponadto, jeśli książka inspirowana jest konkretnym systemem religijnym należało by stworzyć bohaterów zgodnie z założeniami tego systemu. Bardzo irytowało mnie odejście od przyjętych ról poszczególnych archaniołów i ich wymieszanie.

Bardzo mylące jest też wyraźne skierowane serii do czytelników dorosłych. Szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego. Czy to ze względu na sceny łóżkowe (w niektórych książkach young adult można znaleźć pikatniejsze opisy) czy na brutalność (w niektórej fantastyce dla młodzieży jest jej zdecydowanie więcej) czy ze względu na dalsze plany autorki? Na ten moment wydaje mi się, że dorosłego książka będzie po prostu nudzić.

Zdecydowanym plusem książki jest natomiast wydanie. Bardzo interesująca jest okładka, nie zauważyłam też literówek czy większych błędów korektorskich. Całość sprawiała, że książkę czytało się bardzo dobrze. Nie zmienia to jednak całościowej oceny.

Książka zdecydowanie mnie rozczarowała. Podejrzewam, że na fali Greya i paranormal romance ma szansę się wybić i znaleźć swoich fanów, zupełnie subiektywnie jednak nie polecam.

Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego bardzo dziękuję Warszawskiej Firmie Wydawniczej.

* Tą i kilka innych recenzji mojego autorstwa znajdziecie też na portalu Sztukater :)

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Miejski styl czytania.

Ok. Nie wiem czy to problem z blogiem czy internetem, ale nie mogłam przez cały zeszły tydzień nic wrzucić. Ale teraz wracam z kolejnym postem! Nadrabianie czas zacząć!


Jakiś czas temu przytaczałam wyniki prowadzonej przez Internet ankiety dot. czytelnictwa. Analizując jej wyniki bardzo mocno rzuciło mi się w oczy, że ponad 35% ankietowanych to mieszkańcy bardzo dużych miast. Okazuje się, że ponad 50% ankietowanych mieszka w miastach powyżej 100 tys. osób.
Czy miejsce zamieszkania ma zatem wpływ na to czy czytamy i jak dużo czytamy?
Ten post nie ma na celu rozważań nad tym gdzie lepiej się mieszka ani też o tym czy miasto czy też wieś służy czytelnictwu. Chciałam natomiast zastanowić nad przyczynami takich a nie innych wyników ankiet.

Od dziecka mieszkam w dużym mieście. W takim, gdzie (przynajmniej teoretycznie) kultura hula na całego i człowiekowi wstyd siedzieć wieczorami w domu. O mieście zatem pisać mi łatwiej.

Pierwszą zaletą miasta jest fakt, że na każdym rogu znajdzie się księgarnia. Idziesz sobie spacerkiem wokół Starego Rynku w Poznaniu i bum: Arsenał, Świat Książki, Księgarnia Powszechna, Matras. Kawałek dalej Empik i kilka mniejszych księgarni. I zatrzęsienie antykwariatów (może nie tyle co w Krakowie, ale i tak jest ich całkiem przyzwoita ilość). Idziesz, oglądasz wystawy i co rusz sprawdzasz zawartość portfela (bo a nuż coś przybyło przez tą krótką chwilę i możesz sobie pozwolić na uzupełnienie księgozbioru). 

Jeśli nie przepadasz za zakupami w księgarniach zawsze możesz skorzystać z opcji zakupów internetowych. Opcja ta przyjazna jest wszystkim użytkownikom internetu, nie zależnie od miejsca zamieszkania, odbiór zamówienia jest jednak znacznie łatwiejszy w mieście. Bo nie musisz czekać na kuriera albo stać w gigantycznych kolejkach na poczcie. Paczkę odbierasz w kiosku czy paczkomacie w drodze do domu, ew. wpadasz do księgarni ślepo mijając półki i odbierając książkę, którą nie dość, że kupiłeś taniej to jeszcze bez opłat za przesyłkę.

Jeśli nie kupujesz książek to na pewno korzystasz z bibliotek. W miastach jest ich zatrzęsienie – może nie samych bibliotek, ale ich oddziałów. Instytucje te dysponują także znacznie większym budżetem na zakup nowości. Zdecydowanym minusem są jednak długie listy oczekiwania na taką świeżynkę/bestseller. 


Książek też łatwo się pozbędziesz. Wystarczy skorzystać z Regału Miejskiego czy przyjść na bookcrossing. Swoim książkom zapewnisz drugie życie, a i sam z pustymi rękami z tego nie musisz wyjść.


Jeśli mowa o bookcrossingu, to miasta mają jeszcze jeden ogromny plus – niezliczona ilość wydarzeń okołoczytelniczych. Czy są to gigantyczne targi książki, czy spotkania z autorami, czy kluby książki, czy dedykowane książkom (choć nie tylko) imprezy np. Festiwal Fabuły, Poznańskie Dni Fantastyki, Pyrkon – czytelnicy mają w czym wybierać. Wychodzisz z domu i masz okazję porozmawiać z innymi na Twój ulubiony temat. :) Na takich spotkaniach nie tylko poznajesz kolejne pozycje warte Twojej uwagi, ale i się zmotywujesz. Bo i w mieście o motywację łatwiej – jedziesz w tramwaju: ludzie czytają; idziesz latem do parku: ludzie czytają; idziesz na kawę do kawiarni: ludzie czytają. Mają gdzie i mają co. I nie wiem czy to moda, przelotny trend czy nowy miejski styl, ale wszędzie widać ludzi z książkami. I teraz wstyd się przyznać, że Ty czasu na książkę w ciągu roku nie znalazłeś.

Zupełnie z innej beczki: polecam Wam felieton dot. definicji pojęcia geek. Nie wiem jak Wy, ale ja się z autorem zgadzam i w tą definicję w pełni wpisuję.



czwartek, 4 grudnia 2014

Tokio Hotel jako inspiracja.

Tydzień temu recenzji nie było za co przepraszam. Listopad mnie przygnębiał na tyle, że wszystko wokół umarło (z moim zapałem czytelniczym włącznie). Na szczęście mamy już grudzień – pachnący choinką i piernikiem, rozświetlony lampkami i błyszczącym śniegiem, rozruszany łyżwami i przedświątecznymi promocjami w księgarniach. Krótko mówiąc wracam na zwykłe tory.

Nie przekonam się do niektórych autorek. Chyba jestem uprzedzona. Próbuję, naprawdę próbuję je polubić (skoro pokochać ich pracy nie umiem), ale cały czas mi nie wychodzi. Nie zachwyciła mnie „Trylogia czasu” (wyobrażam sobie, jak cierpiały osoby, którym seria się podoba, a które musiały czekać na kolejne tomy), nie wciągnęło „Coś do ukrycia”, natomiast „Ostatnia spowiedź” (ostatnio wyszedł III tom), o której słów kilka dzisiaj wywołała bardzo wiele negatywnych emocji.

N. Reichter, Ostatnia spowiedź.
Późną nocą na prawie pustym lotnisku spotyka się dwoje młodych ludzi: Ally i Bradin. Bardzo szybko nawiązują kontakt i spędzają ze sobą całkiem przyjemnych kilka godzin rozmawiając. Każde z nich ma swoje problemy i jak doskonale wiadomo najłatwiej zwierzyć się obcej osobie. Szczególnie, że szansa na ich ponowne spotkanie jest bardzo niewielka: mieszkają w innych miastach, ba innych państwach (dobrze, że chociaż na jednym kontynencie). I mimo rodzącej się chemii nie mają szans na rozwinięcie tej relacji. Każde z nich ma bowiem swój sekret: Ally jest uwikłana w dosyć poprany związek, Bradin jest natomiast wokalistą młodzieżowego zespołu rockowego i zgodnie z podpisanym kontraktem nie może związać się z żadną dziewczyną (taka iluzja, że jak muzyk nie ma stałej dziewczyny to każda z dziewcząt ma szansę podbić jego serce!). W ciągu tygodnia od pamiętnej nocy na lotnisku Bradin odnajduje jednak Ally i daje to początek trzy tomowej serii nieszczęść.



Czytając tą książkę miałam jedno skojarzenie: Tokio Hotel. Pamiętacie ich może? Dopiero po przeczytaniu dwóch tomów sprawdziłam, że bohaterowie wzorowani byli na tym właśnie zespole (stąd ten obciachowy makijaż Bradina J), a pierwowzorem książki było opowiadanie fanowskie umieszczone na blogu. I, jak dla mnie, na blogu mogłoby pozostać. Gratuluję natomiast autorce inspiracji – fajnie jest odnaleźć w swojej pasji wenę. Książki, które powstały w oparciu o coś nam bliskiego, mimo że mają wady potrafią porwać tłumy. Wiem, że bardzo wielu osobom książka się podoba; czytałam mnóstwo bardzo pochlebnych recenzji i opinii i oczywiście szanuję ich zdanie. Rozumiem, że opowieść może się podobać, ale do mnie nie trafiła.



Szczerze mówiąc, nie wiem na co liczyłam – miłość, zazdrość, show-biznes, jako hasło reklamowe zupełnie do mnie nie trafia. Wszystko w tej książce było, ale mnie i tak czegoś zabrakło. Nie wiem czy sposób przedstawienia branży muzycznej czy kwestia budowania „dorosłego” związku w wieku lat 19 – czegoś było za mało.

Nie zachwyca mnie styl autorki. Jest bardzo prosty, sprawia, że książkę się „połyka”. Nie jest zły, nie zrozumcie mnie źle, ale nie zachwyca. Rażą mnie wulgaryzmy i niezdecydowanie autorki: bohaterowie to posługują się slangiem, to poważnieją i używają zwrotów do nich nie pasujących. Nie podobały mi się także wstępy do rozdziałów. Nie wiem czy miały stworzyć nastrój, wprowadzić czytelnika w klimat czy stanowić filozoficzne rozważania uzupełniając książkę o głębszy przekaz.  Podkreślić jednak należy, że autorka bardzo fajnie wprowadza wątki humorystyczne i doskonale buduje napięcie. Doceniam też ogrom włożonej przez nią pracy. Nie jest to na pewno opowieść, która  powstała na kolanie. Za ten wysiłek należy jej się uznanie.

Nie urzekła mnie też historia, która wydaje się mocno przegadana. Wyczuwam pewne braki w fabule, innych mam natomiast powyżej uszu. Jak długo można prowadzić kłótnie o przemilczenia? Największą nieścisłością i rzeczą dla mnie niezrozumiałą (znowu wychodzi, że stara jestem) jest uznanie, że chociaż główni bohaterowie rozmawiają ze sobą prawie cały czas, poznają się „na wylot” i próbują zbudować związek o kwestiach ważnych nie rozmawiają. Chłopak Ally – tabu, praca Bradina – cisza, itd.. Z ukrywania i zatajania rzeczy tak  ważnych nigdy nie wychodzi nic dobrego. Wydaje mi się, że gdyby pominąć wątki, które bohaterowie mogli by rozwiązać siadając i szczerze rozmawiając historia zmieściła by się w jednym tomie i byłaby zapewne znacznie mniej dramatyczna.

Bohaterowie też szału nie robią – Ally bardzo irytuje; Bradin, mimo że sympatyczny momentami okazuje się ciepłą kluchą i tylko Tom staje na wysokości zadania i wywołuje większe emocje. Ich kreacja nie wyróżnia się zbytnio na tle innych książek tego typu.

O zakończeniu, bardzo w stylu kiczowatego Hollywood, nie napiszę.

Tym co bardzo mi się spodobało, było podanie podkładu muzycznego. Czytasz sobie książkę i trafiasz na zapis: Podkład muzyczny: Hope - Who am I. Buduje to klimat poszczególnych scen, a niektóre utwory tak mi się spodobały, że weszły na stałe na moją playlistę.


„Ostatnia spowiedź” jest książką dla młodzieży. O miłości i wynikających z nich problemach. W pewnym sensie o dorastaniu i budowaniu własnej przyszłości. O tym, jak brak komunikacji może wpłynąć na Twoje życie. Nie należy szukać w niej niczego głębszego. Jest to książka szybka, łatwa i w miarę przyjemna. Jak dla mnie przegadana i niewykończona (jaki piękny paradoks), ale jest to opinia czysto subiektywna.

Mimo mojego negatywnego nastawienia i wielu uwag krytycznych uważam, debiut Reichter za całkiem udany. W książce widać jej pasję i chyba tylko dzięki niej dobrnęłam do końca.


poniedziałek, 1 grudnia 2014

Temat lektur na tapecie.

Minister (ministra?) Edukacji Narodowej usłyszała (wreszcie) głos ludu i postanowiła przyjrzeć się bliżej liście lektur. Zmiany chce wprowadzać od początku, czyli od najniższego etapu edukacyjnego, w którym lektury występują. Jak czytamy na stronie Ministerstwa to, co obecnie czytają uczniowie podstawówek, nie sprawdza się. Lista lektur jest przestarzała, opiera się na pozycjach, które nie współgrają ze znaną dzieciom rzeczywistością. Ministerstwo w braku zainteresowania lekturami na tak wczesnym etapie widzi przyczynę niskiego odsetka osób czytających zarówno wśród młodzieży jak i wśród dorosłych. Rozwiązaniem mają być konsultacje społeczne, w których każdy może zaproponować do 5 lektur, które powinny stanowić nowy kanon lektur szkolnych. Żeby zachęcić Polaków do uczestnictwa w ankiecie ogłoszono nawet konkurs, w którym do wygrania jest czytnik e-booków. Wszystkich zainteresowanych odsyłam na stronę Ministerstwa. 

Temat lektur wraca regularnie. Na moim blogu (który istnieje ciut ponad trzy miesiące) pojawia się już trzeci raz. Może w przemyśleniach Pani Minister faktycznie coś jest, skoro kanon lektur tak często daje nam do myślenia. Czy to oznacza, że klasyka odchodzi do lamusa, a wartości jakie niesie przestają być ponadczasowe? Czy też może współczesne dzieciaki nie potrafią korzystać z wyobraźni na tyle, żeby klasykę zrozumieć? Albo czy nauczyciele stali się tak mało przekonujący, że nie potrafią wyrwać dzieci z wirtualnego świata? I czy zmiana lektur zmieni cokolwiek w podejściu młodych nieczytelników? I jeszcze: czy książki lubiane przez najmłodszych po wpisaniu w kanon dalej będą się cieszyć popularnością czy stracą cały urok, bo TRZEBA je przeczytać.

www.demotywatory.pl
www.demotywatory,pl


O książki pozwoliłam sobie zapytać uczniów szkoły podstawowej w mojej rodzinie. Mimo że pochodzą z rodzin „czytających”,  twierdzą, że książek czytać nie lubią. A lektury szkolne im się nie podobają. Oliwia, ku mojemu przerażeniu, nie przeczytała nawet Akademii Pana Kleksa, książki na tyle kultowej (przynajmniej dla mojego pokolenia), że w sobotę idziemy na jej ekranizację większą grupą. Ot, taki prezent mikołajkowy. J

Pozostało więc zapytać najbardziej zainteresowanych jakie książki im się podobają, jakie chcieli by omawiać w szkole. Fajnym pomysłem wydaje mi się wprowadzenie komiksów – dużo obrazków (a jak uczyli mnie na pedagogice jesteśmy społeczeństwem wizualnym) a w dobrze dobranym komiksie wartości też znajdziemy. Innym pomysłem jest wprowadzenie książek nowszych np. serii Zwiadowcy czy książek dla młodzieży Zafona. I choć czasem wydaje mi się, że to przecież dzieci i na niektóre książki są za małe przypomina się, że Oliwia (4 klasa) uwielbia Damona z Pamiętników Wampirów i nic już mnie nie dziwi.

Jeśli ja miałabym dorzucić coś od siebie – niech to będą książki, które nie tylko bawią, ale pokazują jak zmagać się z coraz częstszymi problemami jakie mają dzieciaki – ADHD, dysleksją, chorobami, prześladowaniem (także wirtualnym) czy brakiem czasu/uwagi rodziców. Może, kiedy w książkach znajdą coś co przemówi do nich zauważą, że literatura może być fajna. I mimo wszystko nie rezygnowałabym z klasyki. Jakoś nie wyobrażam sobie świata, w którym dzieci nie będą znały bajek Andersena i Braci Grimm czy wierszy Brzechwy.



Ciekawe jak skończy się ankieta ministerstwa. Jeśli wyniki zostaną podane do wiadomości publicznej na pewno o tym napiszę. Czy szkoły podstawowe czeka literacka rewolucja? A jeśli tak to jak sobie z nią poradzą (np. z zakupem nowych lektur do bibliotek) i kto na tym zyska (wydawnictwa przygotowujący opracowania i streszczenia?). W ankiecie swój głos oddałam, do czego zachęcam i Was. I mimo zmian (oby) w dobrym kierunku ciągle czuję jakiś wewnętrzny niepokój.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Żądza posiadania



Uwielbiam posiadać książki. Nie wiem skąd we mnie to materialistyczne podejście, ta nieopanowana chęć, to kłopotliwe zbieractwo (gdzie to wszystko pomieścić?). Pod względem ilości posiadanych książek nie uznaję żadnych limitów, ba od zawsze uważam, że im więcej książek w domu tym lepiej. Tylko uczulenia na kurz mieć nie można :) I jak moje koleżanki w ramach walki ze stresem idą kupić nowe buty albo coś do ubrania, mnie uspokajają zakupy w Empiku. Podkreślam jednak słowo: zakupy (samo oglądanie wzbudza we mnie wyłącznie frustrację - moja lista książek „do kupienia” mieści się już na 5 stronach A4 i z każdym tygodniem rośnie).

www.demotywatory.pl

Często znajomi zarzucają mi, że kupowanie książek nie ma sensu. I chociaż zgadzam się z ich niektórymi argumentami (bo książki drogie, bo są biblioteki, bo gdzie to pomieścić, bo po co Ci to: raz przeczytasz i rzucisz, bo przecież na półce masz jeszcze kilka których nie przeczytałaś) nie mogę przestać. Może to jakaś choroba. :) Najmniej przekonujące (przynajmniej dla mnie) są, mimo wszystko, dwa ostatnie.

Decyzja o zakupie książki, jest zazwyczaj poprzedzona pewnego rodzaju badaniami: muszę przeczytać opis książki, kilka recenzji bądź wrażeń innych. Szczególnie cenne są dla mnie opinie osób, które mają podobny gust czytelniczy. Inaczej ma się sprawa z książkami wcześniej sprawdzonymi, kontynuacjami serii (o moim upodobaniu do serii na półkach już zresztą pisałam) oraz książkami ukochanych autorów, których kupuję w ciemno.  We wszystkich wypadkach kupuję książki, które CHCĘ mieć. Nie dlatego, że po nich bazgrzę, że zaginam rogi (a wstyd taką książkę potem oddać) etc. Lubię do książek wracać. Na portalu lubimyczytać.pl  pojawił się (już dawno) tekst dotyczący powodów wracania do niektórych książek.  Łapię się pod wszystkie 10 punktów. Regularnie wracam do serii o Ani S., przygód Harry’ego Pottera, ukochanego Szatana z siódmej klasy, Władcy Pierścieni oraz książek Moniki Szwaji oraz Suzanne Enoch. Często staję też przed moimi półkami i myślę sobie „na co mam ochotę” (tak jak niektórzy robią przed otwartą lodówką :) )

I lubię się dzielić. Bo skoro już poświęciłam pół pensji na książki to niech inni skorzystają. I tak książka trafia do babci, mamy, siostry, cioci, kuzynek i oczywiście zaufanych przyjaciół. Pożyczam książki chętnie i w dużych ilościach, ale faktycznie tylko osobom, które o książki dbają i które książki oddają. 

Kupuję też na zapas. Z bardzo wielu przyczyn. Czasami kupuję książki, bo akurat mam na daną książkę ochotę. Innego dnia kupuję, bo akurat mam za co. Trafiam też na fajne promocje, których szkoda nie wykorzystać. Książki stanowią moją inwestycję – inwestuję nie tylko w siebie i swój rozwój, ale także w osoby, którym książki pożyczam, którym książki polecam. Inwestuje też w potencjalne potomstwo. Nie wątpię, że moje dzieci sięgną po Nienackiego, Makuszyńskiego czy Musierowicz. Inwestuję też w rozrywkę: czasem na poziomie wysokim, czasem odmóżdżającą.
Niektóre z moich książek muszą też „dojrzeć”. Odczekać swoje na półce, poczekać aż ja do nich dorosnę. Ponoć do Pana Tadeusza się dorasta :) Nie zgadzam się z Susan Hill, która twierdzi, że książka, która leży na półce jest martwa. Każda z nich żyje własnym życiem i tylko czeka na dobry moment, żeby wprowadzić zmianę w naszej egzystencji. 

www.demotywatory.pl
Nie rozumiem natomiast kupowania (i czytania) książek „na pokaz” – w takim wypadku lepiej zainwestować w coś innego. Książka nie powinna stać się obiektem muzealnym czy elementem służącym wyłącznie do dekoracji. Literatura klasyczna, wydana w twardej (najlepiej skórkowej) oprawie prezentuje się rewelacyjnie. Tylko, że nie o to chodzi. 

Nie należy też trzymać książek „na pokaz”. Kiedy przychodzę do kogoś do domu bardzo lubię oglądać księgozbiór. Zawsze jest to temat do rozmowy, a i ja sporo korzystam (powiększając moją ww. listę). Liczę zawsze na opinię rozmówcy. Ale kiedy zapytam o drugą, trzecią czy piątą książkę i usłyszę, że tego jeszcze nie przeczytałem/łam to mina mi rzednie. W Polsce nie jest to jeszcze nagminne, ale w Wielkiej Brytanii ponoć tak. Wydaje mi się, że Polacy zamiast tworzyć wystawki wolą pokazać się z jakąś książką, zabłysnąć okładką w tramwaju i sprawiać wrażenie oczytanego i kulturalnego. Mam jednak nadzieję, że wśród prawdziwych czytelników pozerzy stanowią mniejszość.  Brak „pozerstwa” nie wyklucza jednak odrobiny wstydu: takie grzeszne przyjemności. Nie wiem jak inni – ja wstydzę się czytania Harlequinów. Nie są to książki dobre, nie są to książki ciekawe ani tym bardziej rozwijające. A najgorsze jest to, że wstydzimy się tego, że się wstydzimy (takie masło maślane). Mój wstyd tym postem przełamuję. A co :)

Liczba moich książek (z Harlequinami włącznie) zbliża się pewnie do 500 woluminów. I chociaż miejsca na półkach brakuje książek nigdy nie będę miała dosyć.  :)

czwartek, 20 listopada 2014

O trupie w ogórkach i genialnym dziecku.

A. Bradley, Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko. 

Na pewnym blogu znalazłam jakiś czas temu recenzję książki A. Bradleya. Recenzja ta zawierała bardzo pozytywną opinię, nie tylko o trzecim tomie przygód Flawii de Luce, ale i o całej serii. Ponieważ tematyka książki, w mojej opinii, jest bardzo ciekawa (kryminał dla młodzieży i to toczący się w latach 50 XX wieku w Anglii!) postanowiłam samodzielnie zapoznać się z całością. A że nie zaczyna się od środka, więc na mojej półce zagościł tom 1 „Zatrute ciasteczko”.



Tytułowa bohaterka – Flawia– mieszka w małej miejscowości Bishop’s Lacey wraz z ojcem, Doggerem (przyjacielem i służącym) i dwiema wrednymi starszymi siostrami. Matka Flawii, Harriett, po której najmłodsza z panien de Luce odziedziczyła zarówno urodę jak i charakter, zginęła w Tybecie pozostawiając córki pod opieką zdruzgotanego jej śmiercią i wydawałoby się obojętnego na losy dziewcząt ojca.
Flawia ma jedenaście lat i rzadko spotykaną pasję – chemię. Uwielbia ją do tego stopnia, że w wolnych chwilach w swoim laboratorium (bardzo nowoczesnym, odziedziczonym po wuju) poprzez wytwarzanie trucizn szuka zemsty na kochanych siostrach. Jej uwaga skupia się jednak na innych kwestiach, kiedy w rodzinnej posiadłości Buckshaw (w ogórkach) odnalezione zostają zwłoki. Ze swoją nieopanowaną ciekawością, ogromną wiedzą, szaleńczą odwagę i niepohamowaną chęcią odkrycia prawdy Flawia pomiesza szyki wszystkim zainteresowanym a czytelnikom zapewni doskonale spędzony czas.

Pierwszy tom przygód Flawii jest naprawdę na wysokim poziomie. Intrygująca fabuła, doskonale prowadzona przez narratora, uzupełniona czarnym humorem to zdecydowanie coś dla mnie. I jak w każdym porządnym kryminale ciężko zorientować się „kto zabił”. Krok po kroku, wraz z Flawią odnajdujemy poszczególne elementy zagadki i łączymy ją w jasną całość. Oczywiście – niektóre elementy wpadają nam do głowy ciut szybciej niż bohaterce, ale mimo wszystko zagadka skonstruowana jest doskonale, a akcja trzyma nas w napięciu. Przyznam się, że książka wciągnęła mnie tak bardzo, że doczytywałam ją ukradkiem nawet w pracy.
Nie sposób też nie polubić bohaterów: Flawii, Ofelii i Dafne, Doggera, inspektora Hewitta i kilku innych postaci. Wszystkie są przedstawione w bardzo plastyczny sposób i wprowadzają naszą wyobraźnię na wyższe obroty. Ich nietuzinkowość sprawiaja, że bohaterowie są naprawdę urzekający.

Rewelacyjna jest także okładka. W mojej opinii bardzo mocno kojarzy się z kultowymi dziełami Tima Burtona i z rodziną Addamsów (Wednesday); dodając całej książce mrocznego charakteru. Bardzo przyjemny dla oka (i ułatwiające czytanie) jest także wybór czcionki i układ tekstu na stronie. Wydawnictwo Vesper naprawdę doskonale przygotowało polskie wydanie tej książki.


Ciekawym pomysłem jest także umieszczenie w książce tak dużej dawki wiedzy. W trakcie lektury można uzupełnić braki z chemii, fizyki i historii. Bardzo lubię książki, które wnoszą coś oprócz rozrywki, a pierwszy tom o Flawii na pewno do nich należy. Nawet ja – niekoniecznie związana z przedmiotami przyrodniczymi – czułam się zafascynowana wiedzą Flawii. Jestem też zauroczona jej metodyką pracy. Podejmowane działania są bardzo uporządkowane i sensowne. Mnie najbardziej podobały się wizyty w bibliotece – jakże innych od współczesnych poszukiwań poprzez Googla! I chociaż bohaterka ma tylko 11 lat i część jej działań wydaje się pochopnych i nieprzemyślanych, Flawia w każdej sytuacji zachowuje spokój i dedukcyjnie szuka najlepszego rozwiązania. 

I tylko jedna rzecz przeszkadzała mi w tym, żeby w pełni cieszyć się lekturą. Autor (a może tłumacz?) w treści książki użył wielu „trudnych” słów. Pamiętając, że jest to książka przeznaczona dla młodego odbiorcy nie mogłam nie zadawać sobie pytania jaki procent młodzieży zna znaczenie słowa idiosynkrazja? Albo prestidigitator? Jeśli ktoś ich nie zna – dzięki tej książce na pewno pozna.

Książka zapewniła mi naprawdę bardzo miłe chwile i z chęcią sięgnę po kolejne części (na polskim rynku nie dawno pojawił się tom 5). I chociaż porównania do mistrzyni Agathy są, przynajmniej dla mnie, przesadzone należy przyznać, że autor naprawdę świetnie się spisał tworząc bardzo dobry kryminał. 


A na koniec ulubiony utwór Flawii.





poniedziałek, 17 listopada 2014

W środowisku huczy.

W środowisku czytelniczym huczy od kilku dni w związku z głośnym sporem między pisarzem Konradem T. Lewandowskim a blogerką-recenzentką. Ze sporu wynikła bardzo rozbudowana dyskusja dotycząca merytorycznego poziomu blogów książkowych i kultury wypowiedzi. Czy jest to tylko zagranie medialne, czy (jak sugerują facebookowi fani Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki) standardowe zachowania autora na krytykę nie mnie osądzać. Ale jako początkująca blogerka chciałabym odnieść się do zarzutu braku kompetencji jaki ponoć nas, blogerów książkowych, cechuje.

Zacznijmy od tego, że blogerem może być każdy. Założenie bloga trwa 5 minut i gotowe - swoje pierwsze wprawki pisarskie możesz wrzucić w obieg. Uważam jednak, że bardzo złym pomysłem jest wrzucanie wszystkich blogów do jednego worka. Są blogi bardzo amatorskie (jak mój) i są blogi fachowe (m.in. blog Jarosława Czechowicza). Gdzieś pomiędzy jest też cały szereg blogów, mających wielu fanów i współpracujących z wydawnictwami i autorami. Wydaje mi się, że żadne szanujące się wydawnictwo ani tym bardziej żaden szanujący się autor nie przysłałby książki do recenzji grafomanom - z szacunku do siebie i do swojej pracy. Z drugiej strony wydaje mi się też, że najcenniejszą opinia jest opinia czytelnika; prosty odzew - podoba mi się lub nie. Bo w tym wszystkim chyba o to chodzi. Literatem nie jestem, książek nie piszę, ale jeśli nie chodzi o gust czytelnika, tylko o SZTUKĘ to po co przejmować się krytyką?

Inna rzecz, że blogów amatorskich, które mają wysokie ambicje jest zbyt wiele. Tu polecam dwa teksty opublikowane na blogu Wydawnictwa Jaguar: pierwszy dotyczy kompetencji blogera (4 akapit od góry), drugi nawiązywania współpracy z wydawnictwami.

Jestem grafomanką. Nie ukończyłam filologii polskiej, nigdy nie pisałam prawdziwych recenzji. Bloga założyłam, bo mnie do tego namawiano. Jak pisałam w pierwszym poście, forma ta ma na celu podzielenie się przemyśleniami po przeczytaniu książek. Zamieszczam tu refleksje (bardzo subiektywne), nie aspiruję do miana krytyka czy specjalisty w danym temacie. Jeżeli używam słowa "recenzja" to bardziej jako skrótu myślowego. Jest mi zawsze przyjemnie, kiedy ktoś przeczyta moje przemyślenia, tym bardziej jeśli je skomentuje. (Szczególnie miłe jest, kiedy autor książki, którą czytałaś/czytałeś odezwie się i doceni Twoją chęć pokazania jego książki szerszemu gronu, doceni wysiłek (mniejszy lub większy) jaki w pisanie posta włożyłeś). Wydaje mi się, że część blogerów (bo to przecież nie same dziewczęta) ma podobne podejście. I chyba trzeba zacząć rozróżniać też blogi recenzenckie od blogów książkowych.

Na zakończenie jedna uwaga: krytyka powinna być konstruktywna; refleksje są czysto subiektywne, a przecież są gusta i guściki i o nich się nie dyskutuje.


czwartek, 13 listopada 2014

Jezioro osobliwości.

Długi weekend (uświetniony obrzydliwym przeziębieniem  i nadaremnym oczekiwaniem na przesyłkę z książkami) spędziłam na odświeżaniu staroci. Od dawna miałam ochotę przypomnieć sobie losy Ani Shirley i przygody Bilbo Bagginsa. Sięgnęłam jednak po jeszcze jedną książkę i o niej słów kilka dzisiaj.

K. Siesicka, Jezioro osobliwości
Marta mieszka z mamą w malutkim mieszkanku (15 m²). Są we dwie i jakoś im się układa. Pewnego dnia Marta dostaje list z prośbą o spotkanie od nieznajomego chłopaka. Nie ma bladego pojęcia dlaczego niejaki Michał Soroko chce się z nią spotkać. Jednocześnie w jej życiu szykują się ogromne zmiany – jej mama poznała mężczyznę, z którym chce spędzić resztę życia. Marta musi się przeprowadzić i spróbować nawiązać choćby nić porozumienia z Ojczymem, co oczywiście nie będzie łatwe.
Mój egzemplarz z 1973 roku, z okropna okładką i pożółkłymi stronami.


Książka Siesickiej jest, z jednej strony, zwykłą obyczajówką, z drugiej bardzo ciekawą analizą dorastania. Zawiera wszystkie elementy, które są mile widziane w takich książkach: problemy szkolne, oklepany trójkąt miłosny, konflikt pokoleń. W połączeniu z elementami tak charakterystycznymi dla PRL-u, jak brak cytryn i aspiryny w sklepach, segmenty z Przeskoku, warszawskie neony (na ulicach, a nie w muzeum!) czy pogadanki uspołeczniające i brakiem komórek czy komputerów, całość sprawia wrażenie książki bardzo przestarzałej i nie współgrającej z życiem współczesnej młodzieży. Do tego ten język - tak bardzo inny od języka nam współczesnego. Niby nie używa się tam archaizmów, ale każde zdanie ma bardzo specyficzny wydźwięk (np. – Przepraszam Cię, Marto, ale pójdę teraz do ojca. - dodajmy, że to kwestia wypowiedziana przez licealistę!). I jeszcze niektóre zachowania. Wyobrażam sobie z jaką nagonką (m.in. na FB) spotkałaby się scena, w której matka policzkuje córkę. Albo kiedy dwóch kumpli daje się ponieść emocjom. Za okłamanie nauczycielki czy bezczelność też już się raczej ze szkoły nie wylatuje.

Ale, mimo że książka powstała w 1966 roku i odpowiada ówczesnym realiom, wiele problemów pozostaje bardzo bliskich także współczesnej młodzieży. Mnie przede wszystkim w pamięci utkwiły dwa zdania: „Rzeczywiście, wszystko mam, z wyjątkiem prawdziwego domu i matki, która ma dla mnie czas” oraz „Ona jest wiecznie spóźniona, na nic nie ma czasu, a już na pewno nie ma go dla mnie”. My też coraz częściej obserwujemy dorosłych, którzy w tą pogoń (za pieniędzmi, za dobrobytem, za karierą) dali się wciągnąć. A kiedy chcemy zwrócić na siebie ich uwagę sięgamy po zachowania negatywne. Podobnie wygląda to z punktu widzenia dorosłych – chcemy dać naszym dzieciom wszystko, ale zapominamy czym „to wszystko” jest.

Siesicka wskazuje także na problem nawiązania relacji między pasierbicą a ojczymem i komplikacji jakie wynikają z tego dla całej rodziny. Pokazuje, jak ciężko się nauczyć z kimś mieszkać, poznać i zaakceptować jego zachowania i nawyki. A przecież w takiej sytuacji znajduje się coraz więcej osób.

I jeszcze pierwsza miłość. Poszukiwana (tu kolejny cytat: „Ilekroć poznaję jakiegoś chłopca, rozpatruję go natychmiast jako potencjalnego kandydata na sympatię”), wytęskniona i nie w pełni zrozumiana. Taka, którą często łatwo pomylić z chęcią akceptacji, chęcią bycia zauważonym. Taka, w której nie znamy jeszcze zasad, gdzie chcemy (trochę dziecinnie) utrzeć komuś nosa i zapominamy o konsekwencjach. Miłość młodzieńcza, bardzo dziecinna i chyba najważniejsza – bo pierwsza.

O wartości książki świadczą jeszcze dwie rzeczy: sama fabuła – naprawdę bardzo, bardzo dobra oraz niesłabnąca popularność. Ciekawa jest także forma: fragmenty pamiętnika Marty czytane przez jej Ojczyma w ramach retrospekcji, próby zrozumienia pewnych wydarzeń i ich tragicznego finału. Dodam jeszcze, że na podstawie książki w latach 70 powstał film.


http://www.filmweb.pl

Podsumowując powyższe rozważania, choć książka może wydawać się przestarzała i nieaktualna wydaje mi się pozycją ważną i wbrew pozorom aktualną. Bo mimo zmieniającej się otoczki, problemy młodzieży są niezmienne. I jeśli weźmie się poprawkę na inną epokę, można z tej książki naprawdę wiele wynieść. Polecam ją nie tylko młodzieży, ale i rodzicom (warto spojrzeć na nasze wybory z drugiej strony).

poniedziałek, 10 listopada 2014

smutne wnioski

Ostatni poniedziałkowy post (o szufladkowaniu książek dla młodzieży) i wpisany poniżej komentarz Anny z Book loaf zostawił we mnie jakąś zadrę, której nie mogę się pozbyć. Tak naprawdę bardzo boli mnie, że literatura młodzieżowa jest traktowana tak bardzo po macoszemu. I nie mam na myśli teraz tylko porządkowania książek w sklepach czy bibliotekach, braku określonych kategorii, ale o pójście znacznie dalej, mianowicie o samą treść książek.

Ostatnio większość pozycji, które do mnie trafiają pisana w oparciu o utarte schematy i oklepane motywy. I choć jest to strategia przyjmowana przez wielu pisarzy od wielu, wielu, wielu lat; strategia, która się doskonale sprawdza i sprzedaje (więc czemu z niej rezygnować), nie mogę pozbyć się wrażenia, że pisarze książek dla młodzieży, z tymi inspiracjami, w swoich książkach idą trochę za daleko. Wiem, że pewnych kalek uniknąć się nie da i pewnie ciężko o zupełną oryginalność, ale czym innym jest czerpanie inspiracji a czym innym bezczelnie zżynanie.

Nie jest to zresztą tylko moja obserwacja. Autorka bloga wydawnictwa Jaguar już jakiś czas temu zrobiła zestawienie wątków, jakie w literaturze młodzieżowej muszą się znaleźć. I chociaż nie mam nic przeciwko większości z nich, kolejna książka w której występuje ¾ z ww. staje się nudna. Najbardziej nudzą mnie (co pewnie zauważyliście w recenzjach) wszelkie trójkąty miłosne (czyli motyw zgrany bardziej od najczęstszego chyba w literaturze motywu podróży: bo trójkąt jest zawsze taki sam, a podróże co raz to inne).

Pół biedy jeśli wykorzystany jest ten sam główny motyw, ale fabuła się różni. Ale czasami trafiają do mnie głosy, że inspiracje są bardzo nadużywane. Jak w wypadku książki „Testy” J. Charbonneau. Książki nie czytałam (może i dobrze), ale recenzja z bloga Na zimowy i letni wieczorek jest dla mnie źródłem wiarygodnym. Tym bardziej doceniam autorów nieszablonowych.

Wątpię, żeby książka, w której wiemy co zdarzy się za chwilę potrafiła wciąż bawić i dawała frajdę. I żeby jeszcze ta powtarzalność coś za sobą niosła. Wnosiła coś sensownego w życie czytelnika. Uczymy się przez częste rekapitulacje, więc miałoby to sens. Ale nie. Bardzo ciężko znaleźć mi pozycje, które stanowią coś więcej niż czasoumilacz lub odmóżdżacz. Nie chcę tu pisać, że takie książki są niepotrzebne! Osobiście bardzo je lubię. Ale czasami chciałabym napisać: „to bardzo wartościowa książka”, a nie ograniczać się do: „świetnie się bawiłam”.



Drugą stroną medalu są lektury szkolne. Zgadzam się tu całym sercem z prof. Miodkiem, który napisał: „dziecko, wiem, że nie trawisz pewnych lektur, ale dobrze by było, żebyś wiedział (wiedziała), ze taka była konwencja estetyczna”(Wszystko zależy od przyimka, Warszawa 2014, s. 251). Jakie inne książki pokażą nam jak zmieniał się język? I może to strasznie belferskie z mojej strony, ale uważam, że na przedmiocie o nazwie JĘZYK POLSKI bardzo ważne. Wydaje mi się jednak, że szkoły nie powinny zamykać się wyłącznie w liście lektur. 

Będąc w gimnazjum miałam świetną polonistkę. Namówiła nas, żebyśmy jedne zajęcia poświęcili przedstawieniu książek, które lubimy, które coś nam dały. Nie tylko zmusiła nas w ten sposób do wyjścia poza kanon lektur, ale natchnęła do sięgnięcia po inne publikacje polecane przez naszych rówieśników. Fajnie też, że zawsze z początkiem września w środowiskach czytelniczych temat lektur powraca, a dyskusja pozwala na wyłowienie kolejnych wartościowych pozycji, które dotąd ginęły wśród innych książek. Bo to trzeba podkreślić – książek dla młodzieży jest bardzo dużo. O różnej wartości zarówno wychowawczej jak i artystycznej, ale te książki SĄ! Kluczową umiejętnością jest kwestia wyboru takich pozycji, które nas interesują.



Liczba osób czytających wciąż spada. I nachodzi mnie tu myśl czy nie jest to przypadkiem nasza wina? Bo przecież pewne nawyki zdobyte w dzieciństwie zostają na zawsze. Czy to my nie powinniśmy podsuwać nowemu pokoleniu książki, na których my się wychowaliśmy, które u nas się sprawdziły, szukać czegoś co ich zainteresuje? Czy to nie od nas zależy, czy dzieciaki będą potrafiły określić co lubią a czego nie? 
Po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla widziałam w telewizji rozmowę Agaty Młynarskiej i Pawła Królikowskiego. Prowadząca wyraźnie zachwycając się młodziutką laureatką stwierdziła, że potrzeba jest więcej takich dzieci, które zmienią świat. Odpowiedź aktora podbiła moje serce. Stwierdził on (przytaczam z pamięci, mam nadzieję, że oddam sens), że to my, dorośli, ten świat tworzymy, a co za tym idzie, to my powinniśmy stworzyć takie warunki, żeby dzieci nie musiały już walczyć.

I najsmutniejsze z tego wszystkiego jest to, że osoby, które czytają doskonale o tym wszystkim wiedzą i coś z tym robią. A Ci, którzy nie czytają nawet tego głosu nie usłyszą, o podjęciu działania nie wspomnę.


czwartek, 6 listopada 2014

Wnuczka do orzechów

Panie i Panowie,
Oto przed Wami 20 (!) tom Jeżycjady. Tak, tak. Pani Musierowicz wraca. Po kontrowersyjnej McDusi (do której mam stosunek znacznie mniej krytyczny niż większość czytelniczek, może z sentymentu do całej serii) najnowsza część wydaje się powrotem do czasów największej świetności autorki.


Józef Pałys nie dostał się na medycynę. Stało się to powodem kolejnej karczemnej awantury, którą zrobiła mu jego wybuchowa mama. A że ojciec Józinka i inni członkowie rodziny stanęli po stronie niedoszłego studenta, wkurzona na cały świat (z mężem, który w dodatku odwołał ich wspólne wakacje i przebąkiwał coś o klimakterium na czele) wyrusza żeby odreagować. Pomysł mogłoby się wydawać doskonały, ale Ida przyciąga nieszczęścia – w lesie spada z mostku, rani się w nogę i traci przytomność. Znajduje ją i ratuje Dorota Rumianek – mieszkająca na wsi, sympatyczna, młoda dziewczyna. Obie przypadają sobie do serca, a szereg zdarzeń sprawia, że Ida (chcąc dać rodzinie nauczkę) wynajmuje u Doroty i jej babć (Andzi i cioci-babci Wiktoryny) pokój na cały miesiąc. Pani Pałys ponadto ściąga na wieś Ignacego Grzegorza. Ida ma w tym swój cel - planuje pomóc mu uleczyć złamane, przez niecną McDusię, serce. Oczywiście jest to dopiero początek historii.

Od książki nie mogłam się oderwać. Genialna historia; wspaniali bohaterowie (z uwielbianym przeze mnie od początku Józinkiem na czele); upalny, remontowany Poznań (tylko Poznaniacy znają ból towarzyszący Borejkom) oraz tyle ciepła i mądrości, ile tylko papier dał radę przyjąć. Może nie ma tu już zwrotów łacińskich na co drugiej stronie, może wszyscy się już postarzali i nawet Poznań trochę im zbrzydł, ale i tak przy czytaniu czuje się tak samo jak przy ukochanej „Idzie sierpniowej” czy „Pulpecji”.

Co mi się tak podobało? Ignacy Grzegorz przestaje być wreszcie miągwą i ciamcialamcią i wreszcie mężnieje (dla samej przemiany tego mazgaja warto książkę przeczytać). I dobrze, bo młodego skarżypyty i późniejszego, zakochanego pseudowrażliwca miałam serdecznie dosyć. Po drugie podobała mi się okładka, zresztą jedna z ładniejszych w serii. Musierowicz udało się oddać cały urok Doroty (czego nie można powiedzieć np. o okładce Pulpecji).

 Po trzecie: użycie gwary – Poznań ma jedną z ładniejszych gwar w Polsce, a słychać o niej tak mało. Osobiście uwielbiam, kiedy na ulicy (szczególnie starsi panowie) tak śpiewnie mówią. Sama chciałbym porządnie, po wielkopolsku, zaciągać.
Wymieniając dalej, podobały mi się opisy przyrody. Nie jest to Orzeszkowa, ale według mnie to działa tylko na plus. Aż człowiek zatęsknił za latem i wielkopolską wsią. Bardzo lubię też u Musierowicz wszystkie „mądrości”. Autorka uczy rzeczy oczywistych (przynajmniej jak mogłoby się wydawać) – należy bronić słabszych, współczuć, szanować starszych i pamiętać, że praca uszlachetnia. Ale robi to z takim wyczuciem i z taką delikatnością, że nie można jej posądzić o puste moralizatorstwo. I na koniec to, co chyba dla mnie jest najważniejsze: podobało mi się to, jak Musierowicz opisuje wyjątkowe „momenty”. Mam świadomość, że to wydaje się strasznie przesłodzone i cukierkowate, ale z doświadczenia wiem, że takie chwile, kiedy wszystko wokół zwalnia i przestaje się liczyć, zdarzają się w rzeczywistości.

Co do uwag krytycznych: nie przemawia do mnie aż zbyt praktyczna Dorota. Bo mimo wszystko ciężko znaleźć dziewczynę, która zadowala się jedną kiecką i jedną parą spodni. Nawet na wsi. Wiem, że wpisuje się to w koncepcję i że Dorota jest „specyficzna”, ale bez przesady. Brakowało mi też rozwiązania kwestii pożaru. Rozumiem dlaczego ten opis znalazł się w książce i uważam, że przyczynia się do propagowania bardzo ważnych wartości, ale wątek mógłby być dłuższy, a przynajmniej zakończony, a nie tak trochę ucięty.

Mimo kilku uwag  (o których wspominam wyłącznie z rzetelności – mnie za bardzo nie przeszkadzały) zachęcam wszystkich do sięgnięcia po „Wnuczkę do Orzechów”. W mojej opinii jest to Musierowicz w jednym z lepszych wydań i na pewno na stałe zagości wśród moich czytelniczych kanonów obok Noelki, Pulpecji i kilku innych. 


poniedziałek, 3 listopada 2014

Turquiss friendly

Ostatnio coraz częściej wydaje mi się, że jestem za stara na niektóre książki. Irytują mnie ograne motywy i książki, które zostawiają we mnie niesmak przez swoją brutalność czy wulgarność. A ze względu na tematykę mojego bloga powinnam przynajmniej się starać podchodzić do książek pozytywnie, z pewnym entuzjazmem nawet, a nie nastroszona jak mój kot, kiedy się czegoś boi. Bo książek bać się nie należy, prawda? Ale mnie coraz bardziej niektóre przerażają. I zastanawiam się czy nie udałoby się jakoś określić książek, które mnie bawią, które coś za sobą niosą, które są „Turquiss friendly”. I jako zawodowa archiwistka i miłośniczka porządku próbuję szufladkować. Wiem, że nie brzmi to dobrze, i że rodzice uczyli, że tak robić nie należy, ale jakiś porządek musi być!

Zaczynam porządki w drodze do domu. Wchodzę do księgarni i szukam inspiracji. Według jakiegoś klucza to poukładane być musi, prawda? I jest. Według dziedzin literatury. I jak w wypadku „normalnej” literatury jest to w miarę logiczne (bo kryminał jest w kryminałach, fantastyka w fantastyce, powieści obyczajowe w literaturze polskiej lub obcej, poezja w poezji, a książki, w których wszystko się miesza trafią na półkę tej dziedziny, z której czerpią najwięcej), to w wypadku książek przeznaczonych dla młodzieży szlag człowieka może trafić na miejscu. U nas w księgarniach bowiem książki dla młodzieży to osobna dziedzina. Bez „poddziedzin”. Książki układa się tam alfabetycznie według autorów. A czy to fantastyka adresowana dla młodszych/starszych, paranormal romance, NA, YA, przygodowa, sensacyjna czy też kryminał to już nie ma znaczenia. 




I współczuję wszystkim członkom rodziny, które chcą rodzinnego małolata książką obdarować. Nawet jeśli wiecie, co obdarowywany lubi czytać to znalezienie czegoś podobnego może zająć Wam pół dnia i skończy się na tym, że będziecie wyciągać książkę za książką i czytać opisy na okładkach (o ile tak owe są). Ewentualnie kupicie książkę, która przyciągnie Was okładką lub chwytliwym tytułem.  



Pogodziłabym się z tym może w księgarniach, ale w bibliotece jest to samo. Tam też znajdują się regały z szumnym określeniem „literatura młodzieżowa” i tyle. Miłego szukania.


Idąc dalej – nawet Wikipedia nie dała mi odpowiedzi! Wydziela książki dla dzieci i młodzieży, w dalszej części wprowadza natomiast podział na narodowość autora (i tak mamy książki niemieckie, hiszpańskie czy amerykańskie).

Szufladki dobre nie są, wiem o tym. I szufladkowanie nie jest łatwe. Nie jest nawet przyjemne (szczególnie dla autora o czym głośno mówi m.in. Jadowska).  Ale jakoś wydaje mi się potrzebne, przynajmniej na tyle, żeby Harry Potter i Zmierzch, Zwiadowcy i Coś do ukrycia, CHERUB i Jeżycjada nie trafiali do jednego worka.




Postuluję więc wprowadzenie dalszego podziału. Na dziedziny lub gatunki. Podam kilka dla przykładu:
- powieść obyczajowa: czyli książki o normalnym życiu zupełnie przeciętnych osób np. Jeżycjada

- fantastyka: czyli książki z nierzeczywistymi bohaterami w wymyślonych światach, często historyzujące (ach, kto nie kocha średniowiecza: miecze, długie kiecki etc.) np. Szklany tron

- urban fantasy: jak wyżej, tylko bardziej współcześnie. I w miastach np. Szamanka od umarlaków.

- dystopia: postapokaliptyczna fantastyka np. Mroczne umysły.

- paranormal romance:  romans człowieka z istotą fantastyczną np. Zmierzch.

- horror: książki, które przyprawiają o gęsią skórkę ze strachu, np. Ulica Strachów;

- powieść przygodowa: oparta na motywie podróży, np. Tomek w Krainie Kangurów;

- powieść detektywistyczna: czyli standardowe dochodzenie, np. seria CHERUB.


W związku z moim dylematem podział ten jest jednak wciąż momentami niewystarczający. Blog wydawnictwa Jaguar  podsunął mi kolejny podział - na kategorie wiekowe. Pozwolę sobie zacytować:

Middle Grade – literatura dla młodszych nastolatków, takich tam z podstawówki i z początku gimnazjum. Harry Potter! Coś w ten deseń.

Young Adult – literatura dla starszych nastolatków, takich niby bardziej starszych, ale tak naprawdę to nie wiadomo, bo czytają ją zarówno dwunasto- jak i osiemnastolatki. Dopuszczane: pocałunki, sceny mordu, obcinanie głów, mutacje, tłuczenie kijem. Niedopuszczane: seks.

New Adult – najnowsza kategoria obejmująca zakresem czytelników w wieku 18-30 lat. Z grubsza to samo, co Young Adult, ale może kupi ktoś starszy, zwłaszcza jeśli nie dopuszcza do siebie myśli, że że jest coraz mniej Young, a coraz bardziej Adult.”

Patrząc na przykłady jakie podaje wikipedia (dla YA np. Igrzyska Śmierci czy Dary Anioła; dla NA np. książki Cory Carmack czy Sylvii Day ) to zostanę gdzieś między MG a YA. Przykładowe książki z NA jakoś mnie nie porwały. A gdy trafiam na ich recenzje w komentarzach bezczelnie porównuję je do tanich Harlequinów (żeby nie było, też je czytywałam więc co nieco na ten temat wiem). Nawet okładki (przykładowa zamieszczona wyżej w zestawieniu ze Zwiadowcami) wygląda Harlequinowo. 
Bardzo irytuje mnie w nich to podejście YOLO, o którym czytałam na blogu Jaguara Roiłam sobie, że filozofia ta trafia głównie to tzw. gimbazy, a tu promuje się ją w książkach dla osób między 18 a 30 rokiem życia! Do mnie żadne YOLO nie trafi, więc i te książki porzucę z lekkim sercem.

Może informacja o kategorii wiekowej powinna znaleźć się na okładce? Tak jak w telewizji mamy oznaczenia programów (zielone, żółte i czerwone) może i tu miało by to sens? Nie żebym nawoływała do rewolucji i zachęcała do sprawdzania dowodów osobistych przy zakupie Grey’a. Ale oznaczenie takie pomogłoby (przynajmniej mnie) odnaleźć się w tym bałaganie.


Powyższe przemyślenia miały mnie doprowadzić do określenia jakie książki powinnam czytać, o jakich książkach powinnam pisać tutaj, tak, żeby mieć przy tym jak najwięcej zabawy. Oto definicja:

Książki Turquiss friendly – książki dla młodzieży z gatunku fantastyki, dystopii, urban fantasy i powieści obyczajowej, kwalifikujące się do kategorii wiekowych middle grade i young adult.

I takie książki mam nadzieję czytać i recenzować.



Chciałabym podziękować Gosi i jej Mamie, które (jak zwykle) tłumaczyły mi zawiłości filologiczne (chyba muszę iść jednak na filologię i się dokształcić). 

Polecam także moją recenzję książki, którą otrzymałam od wydawnictwa de Facto, a która dostępna jest na portalu Sztukater (pod tym linkiem). Ze względu na nią (i moje fatalne samopoczucie) w zeszły czwartek recenzja się nie ukazała, ale już wracamy do normalnego rytmu.


poniedziałek, 27 października 2014

O jakości czytania


W poprzednich postach pisałam o tym czy czytamy, kto czyta i co czyta, co nas może motywować do czytania*. Teraz, zgodnie z sugestią Radka (kto by przypuszczał, że będę pisała posty na zamówienie J), chciałabym się zastanowić nad tym, dlaczego i JAK czytamy.

Uwaga! Dzisiejszy temat nie został potraktowany z dotychczasową lekkością (Lubię myśleć, że takową mam).

Umiejętność czytania i pisania jest jedną z pierwszych, które zdobywamy w szkole (są oczywiście wyjątki, które babcie –polonistki czytać uczyły już w wieku lat 3, ale przyjmijmy tu wersję bardziej statystyczną). Z każdym kolejnym etapem edukacyjnym zdobywamy coraz więcej wiedzy i umiejętności cały czas jednak ćwicząc i doskonaląc czytanie ze zrozumieniem. Od kiedy do oświaty wprowadzono standaryzację (i tak uwielbiane przez uczniów klucze) rozumienie tego, co się czyta, a co za tym idzie czytanie krytyczne i umiejętność wysnuwania wniosków stanowi podstawę większości egzaminów państwowych. I chociaż statystki pokazują, że współczesna młodzież czyta co raz lepiej (jakościowo, nie ilościowo) cały czas zastanawiam się jak to się dzieje, że niektóre osoby mają wciąż problem z tą, jakby nie spojrzeć, podstawową umiejętnością (a analfabetyzm wynosi w Polsce mniej niż 1 %!). Obserwuję bardzo często, że czytanie, mimo zakończonej w latach 50 XX wieku akcji alfabetyzacji kraju wciąż stanowi problem. Umiemy składać literki w słowa. Umiemy te słowa odczytać. Ale nie umiemy nadać im sensu. Nie umiemy krytycznie do tych słów podejść. Mamy problem z, już chyba przysłowiowym, „co autor miał na myśli”. Analiza najprostszych tekstów sprawia nam problem. I nie chodzi mi o teksty maturalne, gdzie nawet autor tekstu nie umie wstrzelić się w dobry klucz (tu przytoczyć można przykład J. Sosnowskiego).  I pół biedy, jeśli nie rozumiemy poezji czy tzw. literatury wysokiej. Gorzej, jeśli przerasta nas wypełnienie prostego (w założeniu) formularza.
Czy słowo pisane ma sens? Dlaczego od starożytności stanowi podstawę cywilizacji?
Na te pytania odpowiada Platon (i tu ukłon do Radka, który ten tekst mi podsunął). 


W dialogu prowadzonym między Sokratesem a Fajdrosem, pierwszy z wymienionych mówców przytacza opowieść o tym jak bóg Teut dał Egipcjanom pismo, jako lek na pamięć. Ówczesny władca, Tamuz, który każdy wynalazek oceniał, stwierdził, że nie jest to lek a „środek na przypominanie sobie”. Sokrates ponadto dowodzi, że przekaz ustny jest o tyle lepszy, że mówiący widzi reakcje rozmówcy i może zmienić np. dobór słów tak, aby być jak najlepiej zrozumianym. Podobnie jest ze słuchaczem, który ma możliwość zadawania pytań, domagania się wyjaśnień. Nic nie zaburza schematu komunikacji, nie ma źródeł pośrednich. Platon, w swoim dialogu podkreśla też, że najtrwalszym materiałem, w którym można coś „zapisać” jest dusza ucznia.
Platon, mimo że wielkim filozofem był, nie dostrzegł jednak całego potencjału omawianych umiejętności.
Próbując ogarnąć jakoś ten temat, nie tylko czytałam Platona, ale próbowałam też zrobić tabelkę przedstawiającą zalety i wady pisma. O to ona:
Zalety
Wady
Zachowanie szeroko pojętej wiedzy
Osłabienie pamięci
Sztuka
Różnorodność interpretacji
Wiarygodność
Mniej zaangażowany emocjonalnie**
Masowość

Pozwala na tłumaczenia


5:3!

Pisanie (i czytanie) ma wiele zalet. Służy przede wszystkim zachowaniu wiedzy. Upada tu platońska teoria o duszy, jako najtrwalszym przekaźniku. Nawet omówiony tekst zachowany został, bowiem za pomocą pisma (Ha! Platon hipokrytą J). Dalej, pisanie może być sztuką. Na dowód tego wystarczy chwycić wybrany tom poezji, gdzie układ, harmonia lub jej brak stanowią część samego przekazu (przynajmniej tak mnie uczyli przygotowując do odpowiedzi na pytanie: „co autor miał na myśli”). Słowo pisane, jak wskazuje historia, łatwiej można też uwierzytelnić; nadać mu mocy prawnej.
Od kiedy Gutenberg wynalazł druk, pismo może być także masowe, a co za tym idzie trafiać do większej liczby zainteresowanych. Spisanie tekstu ułatwia także tłumaczenia dodatkowo zwiększając zakres potencjalnych odbiorców. I mimo że obniża to po części wartość samego tekstu, bo jak pisał Platon: „kiedy się mowę raz napisze, wtedy się ta pisana mowa toczyć zaczyna na wszystkie strony i wpada w ręce zarówno tym, którzy ją rozumieją, jak i tym, którym nigdy w ręce wpaść nie powinna, i nie wie, do kogo warto mówić, a do kogo nie.” (Platon, Fajdros, wyd. Antyk, Kęty 2002, w. 275 e), liczba osób, do których tekst jest skierowany i tak jest znacznie większa niż w wypadku tekstu mówionego. Zresztą, nawet dzieła Homera zostały spisane i rozesłane w tej formie w świat.

Wady dostrzegam tylko te, które wskazał Platon. Szczególnie dokucza mi osłabienie pamięci – bez listy zakupów nie mam po co wchodzić do sklepu. Ale nie jest to wada pisma, a naszego lenistwa. To w końcu my pamięci nie ćwiczymy. Ilu z nas potrafi z pamięci zadeklamować coś oprócz Inwokacji i może ze dwóch fraszek? Różnorodność interpretacji zachęcać nas powinna do tym wytrwalszego uczenia się krytycznego czytania, dostrzegania ukrytego sensu. Ale może bez zakładania „klucza”.
Dodatkowo w tabeli znalazł się zapis, oznaczony ** (nie mój!), o utrudnieniu, jakie spotyka autora przy przekazywaniu emocji. Jednakże, patrząc na literaturę i bogactwo dostępnego języka wydaje mi się, że dobry autor z tym problemu nie ma.

Pismo zatem nie bez przyczyny leży u podstaw cywilizacji. To od nas zależy jak je wykorzystamy: ograniczymy się do prowadzenia rachunków, zapisów obrzędów, może filozofii czy też sięgniemy po pismo w jego najwyższym wydaniu – czyli obrobione i ukształtowane przez artystów, dla których pismo jest tylko tworzywem.

Tu należy zaznaczyć – zgadzam się, że nie wszystko powinno zostać zapisane i trafić do obiegu publicznego (mój świat bez Grey’a nie zmieniłby się zbytnio). Ale to od nas należy po jakie książki sięgamy. Bardzo bym chciała, żeby każda książka pozostawiała mnie z uczuciem kaca, żeby zmuszała mnie do podjęcia samodzielnych przemyśleń, rozliczenia się z pewnymi emocjami.


 Często jednak sięgam po odmóżdżacze, które sprawiają mi prostą przyjemność, a nie dostarczają rozrywki „na poziomie”. Z tego powodu, po przeczytaniu niektórych książek czuję się za głupia, na formułowanie wniosków. Ale w końcu ja też się dopiero uczę. Prowadzenie tego bloga uczy mnie formułować myśli i opinie i stanowi formę samodzielnej nauki. Jako ćwiczenie – polecam.

Apelowałam już o to i apelować będę: nie uczymy się składać literek – uczmy się czytać i to czytać krytycznie. Uczmy się cały czas. Jakość czytania zależy od zatem przede wszystkim od nas.



* gdyby kogoś interesowały ukazał się właśnie kolejny raport dotyczący czytelnictwa. Wynika z niego, że czyta więcej kobiet niż mężczyzn, więcej mieszkańców miast niż wsi i więcej osób z wykształceniem wyższym niż zawodowym, a czytamy więcej książek papierowych niż e-booków. Dla mnie żadnych rewelacji, ale może kogoś zainteresuje.