niedziela, 21 lutego 2016

Bajeczny świat

Nie jesteś miliarderem, dopóki nie wydarz miliarda”. Takie motto przyświeca najbogatszym azjatyckim rodzinom. Wszystkie są ze sobą powiązane i wszystkie mają jednakowe podejście do świata – a nie jest to podejście miłe, łatwe i przyjemne. Rachel Chu nie ma pojęcia na co się pisze, kiedy zgadza się spędzić lato w Azji razem ze swoim chłopakiem i jego rodziną. A jego rodzina to odpowiednik brytyjskiej rodziny królewskiej, tylko że znacznie bogatsza. Tak jak u Windsorów na czele rodziny stoi silna kobieta i tak Windosorowie nie mogą sobie pozwolić na najmniejsze choćby uchybienia.  A związek z ABC (American-born Chinese), czyli mezalians należy do uchybień gigantycznych. Dlatego też cała rodzina stanie na głowie, żeby Nick rozstał się z Rachel i znalazł sobie żonę ze swojej klasy społecznej.

Tak mniej więcej przedstawia się fabuła książki „Bajecznie Bogaci Azjaci” Kevina Kwan.  Do powyższego opisu dodajcie duże pieniądze, przepych i orientalny klimat. I dużą dawkę złośliwego humoru.



Co w tej książce uderza najbardziej to kontrasty. Autor doskonale zestawia ze sobą przeciwieństwa: „zwykłą” Rachel i „wyjątkowego” Nicka, nowoczesny Singapur i konserwatywne rody, absurd pewnych sytuacji z ich wyjątkową powagą. We wszystko to wplata losy bohaterów ukazując mechanizmy kształtujące tą wyjątkową społeczność. A bohaterów mamy tu tak wielu, że na początku łatwo się zgubić. W orientacji pomagają załączone drzewa genealogiczne najważniejszych rodzin, ale dla mnie nie była to pomoc wystarczająca. Na początku książki co chwilę musiałam się do nich odwoływać, żeby wiedzieć co czytam tracąc jednocześnie całą przyjemność. Dopiero ok. 100 strony całość stała się dla mnie bardziej przejrzysta i od tej pory czytanie było czystą przyjemnością.

Dużym plusem całej opowieści są bohaterowie – bardzo różni, świetnie skonstruowani. Ich aspekt psychologiczny jest rozbudowany na tyle, że pozwala czytelnikowi na samodzielną ocenę ich decyzji. Bardzo przekonująco opisane są także ich systemy wartości – często tak różne od naszych. Dzięki różnym narratorom i przedstawienia wydarzeń z kilku różnych perspektyw autor doskonale kształtuje swoich bohaterów. W tym wszystkim najciekawszą postacią wydaje się Nick, który próbuje połączyć dwa światy i odnaleźć w tym wszystkim swoją drogę.

Niesamowicie przedstawiony został świat, w którym toczy się akcja książki – już samo miejsce przyciąga czytelnika. Orientalna Azja w tej książce zyskała dodatkowy koloryt, czyli przepych. To wszystko sprawia, że czytelnik ma okazję poznać zupełnie inny świat – prawie fantastyczny, a jednak prawdziwi. Bardzo chciałabym mieć okazję zweryfikowania przedstawionych opisów.

Sama treść, chociaż niezbyt odkrywcza, może poruszyć czytelnika. Stanowi bowiem doskonały przegląd ludzkich portretów, skorumpowanego świata, gdzie pieniądze i władza są prawie zawsze na pierwszym miejscu. Daje też nadzieję, że i  w tym świecie znajdzie się miejsce dla uczuć.


Kevin Kwan stworzył świetną powieść, którą czyta się z ogromną przyjemnością.

piątek, 12 lutego 2016

Liebster blog award

Yvaine Sempere z Castle on the cloud nominowała mnie do Liebster Blog Award. Bardzo dziękuję! Jest mi niesamowicie miło, że ktoś chce poznać mnie nie tylko z moich tekstów o książkach. O co w tym chodzi? Najprościej - odpowiadam na zadane przez nominującego pytania, następnie wymyślam swoje i nominuję innych blogerów. :)

 * Z jakim zwierzęciem się utożsamiasz?
Z moim kotem. Jest wielki, leniwy i uwielbia jedzenie i książki.  Podobieństwo jest uderzające :)



* Gdzie najbardziej chciałbyś mieszkać?
Gdybym mogła wybrać dowolne miejsce na świecie wybrałam ... Poznań. Dobrze mi tu :)

* 12 książka na Twojej półce i co o niej sądzisz?
Ale na której półce?? Mam ich tyle...To z pierwszej z brzegu: B. Thomas, Walt Disney. Potęga marzeń. Książka świetnie napisana i naprawdę interesująca. Wiecie, że Walta wcale nie zamrozili? I że zanim stworzył swoje imperium bankrutował kilkukrotnie? Ta książka uświadomiła mi jak niesamowitą osobą był twórca "Królewny Śnieżki", ile miał odwagi, cierpliwości i wytrwałości.



* Ostatni film widziany w kinie.
"Gwiezdne wojny - przebudzenie mocy". Jako typowy nerd - musiałam :)



* Znienawidzona piosenka.
Znienawidzona piosenka? Każda, którą ustawiam jako budzik :) Pewnie jest kilkadziesiąt takich, ale nic konkretnego nie przychodzi mi do głowy.

* Lubisz chodzić do teatru?

Teatr uwielbiam. Nawet sama kiedyś w teatrze studenckim grałam. Nie chodzi tylko o samą grę aktorską. ale o całą magię, która teatr otacza - światła, scenografia, atmosfera. Wszystkim aktorom teatralnym

* Jakieś nietypowe nawyki?
jem śniadania. To może nie wydaje się nietypowe, ale swoje śniadania celebruję. Przeznaczam na nie codziennie 20 minut. Mogę się powoli "dobudzić", złapać oddech przed kolejnym dniem w pracy. Liczę też na to, że dzięki temu nie będę miała wrzodów. :) A tak rozpoczęty dzień staje się od razu lepszy.


* Rzecz, którą kupiłeś jako ostatnią.
Jeśli chodzi o kupowanie to są to zawsze książki.
Genialny rysunek, który jest tak bardzo o mnie :)

Ostatnio to była "Magonia", "Porwana pieśniarka" i "Przekraczając granice". Chyba :) 
* Ulubiony przedmiot w Twoim pokoju.

Niestety nie mam już własnego pokoju. Miałam taki tylko kiedy studiowałam. Teraz wszystkim się dzielę z M. Ulubioną rzeczą w moim mieszkaniu (oprócz biblioteczki, oczywiście) jest kanapa. Jest wielka, wygodna i naprawdę piękna.

Gdybym miała natomiast wybrać jakiś drobiazg byłaby to świnka skarbonka, którą dostałam na 15 urodziny. Skarbonka jest ręcznie robiona, ma dedykację i chociaż bardzo wiele przeszła (w tym 4 przeprowadzki i studenckie życie) nadal jest dla mnie bardzo cenna.




 * Jak długo piszesz bloga?
Turkusowa biblioteczka powstała w sierpniu 2014 roku. Początek zapowiadał się nieźle, później miałam zawirowania w życiu osobistym, więc blog umierał śmiercią naturalną, ale teraz wracam do regularnych postów.

 * Żart, który nigdy ci się nie znudzi.

Siedzą dwie myszy w NACu*:
- Co jesz?
- Potop.
- Dobre?
- Książka była lepsza. 

*NAC - Narodowe Archiwum Cyfrowe 


I czas na moje pytania:
1. Na co zwracasz największą uwagę przy kupowaniu książek?
2. Kto jest Twoim ulubionym autorem? Dlaczego?
3. Jakie są Twoje pasje?
4. Jaką książkę najchętniej polecasz innym?
5. Gdybyś mogła/mógł spełnić jedno swoje marzenie co by to było?
6.Co sprawiło, że postanowiłaś/łeś pisać bloga?
7. Która książka H. Sienkiewicza jest Twoją ulubioną?
8.  Jaki jest Twój ulubiony cytat?
9. Najgorsza książka, którą przeczytałaś/łeś to....
10.  Jak układasz swoje książki? Masz swoją metodę?

A nominuję:
Rożen książek
Zajkowska czyta
As kier pisze
Książki młodzieżowe
Z książkami przy kawie

poniedziałek, 8 lutego 2016

K. Hearne, Na psa urok + podsumowanie 7readup


Szukacie urban fantasy? Kevin Hearne pisze specjalnie dla Was :) O autorze pisałam już wcześniej w kontekście Pyrkonu, dzisiaj co nieco o jego książkach.



"Na psa urok"  to pierwszy tom serii"Kroniki żelaznego druida". Tytułowym bohaterem jest Atticus Sullivan, ostatni żyjący na ziemi druid, który przeżył główie dzięki dobrze wyhodowanej paranoi. A nie jest mu łatwo. Od stuleci na jego głowę czyha Aenghus Óg, czyli irlandzki bóg miłości. To właśnie uciekając przed nim zaszył się w Arizonie, gdzie prowadzi dosyć uporządkowane życie - ma genialnego psa, przyjaciół, ulubioną knajpę, i pracę, którą lubi. Nie przewidział jednak potęgi internetu. Na szczęście w zmaganiach, w których Atticus weźmie udział nie zostanie sam.

Zacznę od tego, że Hearna nie da się nie lubić: jest bardzo mądry, sympatyczny i świetnie pisze. Jego postaci są bardzo plastyczne, fabuły książek wciagające, całość osadzona jest mocno w kulturze i doprawiona genialnym poczuciem humoru.

Wspólne zdjęcie z Pyrkonu i dedykacja. :)


"Na psa urok" jest dokładnie taka. Hearne wpisuje się świetnie w niszę jaka powstała między uwspółcześnioną mitologię grecką, rzymską, egipską i nordycką. Robi dokładny research i dba o najmniejsze nawet szczegóły (za przypis na końcu książki dotyczący Zorii i histori Polski go uwielbiam). Dla perfekcjonistów przygotował nawet słownik z wymową poszczególnych nazw własnych. Świat przez niego wykreowany jest kolorowy, barwny i pełen przygód. I choć brzmi to dosyć młodzieżowo nie dajcie się zwieść. Hearne pisze raczej dla starszych czytelników. Nie obawia się pisać o nagości, seksie i brutalnych walkach. I jak we wszystkim jest w tym realistyczny. Jednocześnie w tym wszystkim jest takt i dobry smak.



Dużym atutem "Na psa urok" (jak i całej seriii) są bohaterowie. Barwni i zabawni, ale jednocześnie z neizbyt klasycznym systemem moralnym. Dzięki temu nie są jednoznaczni, a autor ich ocenę pozostawia nam.

Wszystko splata razem fabuła - bardzo zakręcona, wiążąca kilka wątków i bardzo ciekawa. To jedna z tych książek, które czyta się z zapartym tchem, żeby wiedzieć co będzie dalej.

Podoba mi się też przesłanie, które w pierwszym tomie nie jest aż tak wyraźne, ale nasila się z każdą kolejną książką. Hearne uczy przede wszystkim tolerancji. I to w sposób bardzo przyjemny i zabawny.

Gigantyczne brawa należą się także Marii Smulewskiej, która z dużym wdziękiem i wyczuciem bawi się tłumaczeniem doskonale oddając wszystkie zawiłe gry słowne, które wymyśla Hearne.

"Na psa urok" jest zatem książką ciekawą, zabawną i mądrą. Mogą ją polecić każdemu, który lubi urban fantasy, interesuje się kulturą i mitologią (wszelką) albo szuka książki wypełnionej dobrym humorem i epickimi walkami na miecze.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------


Wczoraj zakończył się też 7readup organizowany przez Secret Books - Martha Oakiss (której za zorganizowanie akcji serdecznie dziękuję). W ciagu siedmiu dni udało mi się przeczytać wszystkie zaplanowane książki, chociaż jak wiecie finisz był dramatyczny (za wsparcie serdecznie dziękuję). Siedem dni - osiem książek - 15 cm i to pracując normalnie. I chociaż nie udało mi się codziennie opisać swoich czytelniczych wrażeń jestem z siebie bardzo zadowolona. Udało mi się przeczytać dwie naprawdę świetnie pozycje i wrócić do pozycji bardzo przeze mnie lubianych. Mam też materiał na kilka najbliższych postów. :)  A najlepsze jest to, że przy czytaniu doskonale się bawiłam (jeśli kiedykolwiek postanowicie brać udział w tego typu akcjach pamiętajcie, że właśnie to jest najważniejsze)!

Przyznam się, że po skończeniu "maratonu" obiecałam, że przynajmniej przez dobę nie zacznę czytać niczego nowego - nie udało się, bo jeszcze tego samego wieczoru sięgnęłam po felietony Dehnela, które czekają na mnie już od jakiegoś czasu.  :)






J. Nelson, Oddam Ci słońce

O tej książce było głośno w zeszłym roku. Tylko, że wtedy nie miałam ani głowy ani serca do czytania. Teraz nadrabiam i żałuję, że tyle mnie ominęło.



Jude i Noah to bliźnięta. Oboje uzdolnieni i oboje specyficzni. Jude jednak mimo swoich dziwactw potrafi się wpasować w otoczenie, Noah odstaje. Uzupełniają się jednak doskonale i są sobie bardzo bliscy. Dopiero ciąg pewnych wydarzeń i podjętych decyzji sprawia, że ich relacja się psuje a oni zamieniają się miejscami.

Dobra, wiem – opis książki jest kijowy. Ale to dlatego, że nie chcę zdradzić Wam najważniejszych wątków, a to one tworzą całą niesamowitą historię.


Pierwsze co rzuca się w oczy to sposób skonstruowania książki. Autorka lawiruje zarówno między narratorami i okresami w ich życiu. To pierwsze zagranie pozwala czytelnikom poznać obu bohaterów i ich punkt widzenia. Druga technika pozwala tak namotać w fabule, żeby do końca książki trzymała w napięciu i pozostawiała czytelnika bez odpowiedzi na kluczowe pytania. Dlatego też tej książki nie da się tak łatwo odłożyć.

Drugim ważnym aspektem są bohaterowie – bardzo realni. Autorka tworzy ich indywidualny styl, który wyraża się nie tylko w sposobie opowiadania, ale i we wspaniałych „przerywnikach” (porady z tzw. Biblii oraz tytuły potencjalnych obrazów – co ja bym dała, żeby obrazy też się tam znalazły!). Oprócz ich indywidualności każdy czytelnik ma szansę „wejść do ich głów”, poznać ich proces myślenia i poczuć te same emocje. Ich uczucia sprawiają, że każdy z nas odnajdzie w nich cząstkę siebie, może się z nimi utożsamiać. Dużą zaletą tej książki jest to, że nie jest to zwykła banalna opowieść dwojga młodych ludzi, ale opowieść pełna uczuć.

Trzecim aspektem jest fabuła. O czym jest ta książka? Powinniście zapytać o czym nie jest. Powiedziałabym, że jest o dorastaniu, o tworzeniu więzi międzyludzkich, o podejmowaniu decyzji. Ale jednocześnie jest to książka o bliskości, radzeniu sobie po utracie kogoś bliskiego, o ponoszeniu konsekwencji swoich czynów, o samotności, o strachu, o problemach rodzinnych, o tolerancji. I uwierzcie mi - nie wyczerpałam katalogu tematów, które „Oddam Ci słońce” porusza.

Należy jeszcze podkreślić, że cała opowieść napisana jest bardzo plastycznie. To właśnie to sprawia, że całość jest tak niesamowicie wciągająca, realistyczna i piękna. Bo ta historia, jest naprawdę piękna – także językowo.

Gigantycznym atutem (przynajmniej dla mnie) są odwołania do Sztuki (celowo pisane wielką literą). Każdy kto widział swój ulubiony obraz „na żywo” i miał łzy w oczach zrozumie o czym piszę. J

Wszystko jest też bardzo ładnie wydane – świetny pomysł na okładkę, chociaż bohaterów tej książki wyobrażałam sobie zupełnie inaczej.

Całość tworzy bardzo zgrabną i doskonale napisaną opowieść, która wciąga od pierwszej strony. Podpisuje się pod każdą pozytywną opinią o tej książce – jak dla mnie jest niesamowita. To druga, po „Marsjaninie”, książka, która w tym roku wywarła na mnie tak ogromne wrażenie. POLECAM!!


niedziela, 7 lutego 2016

7readup - prawie podsumowanie.

Krótko i treściwie: Zostało mi 4.5 h i jedna książka (zdąże!!!). Recenzje i pełne podsumowanie zacznę od jutra, bo dzisiaj tylko czytam. Już teraz zapowiadam jednak, że jutro na blogu pojawi się wpis o "Oddam Ci słońce" i "Na psa urok". :)
A teraz wracam do czytania!!!

czwartek, 4 lutego 2016

M.D. Headley, Magonia

Uwielbiam śledzić zapowiedzi książkowe. Oglądam okładkę, czytam opis, szukam informacji o autorze i wybieram co ciekawsze pozycje i albo wpisuję je na swoją listę książek do przeczytania albo zamawiam je w przedsprzedaży. W ten sposób w moje ręce trafiła „Magonia” autorstwa Marii Dahvany Headley, która miała w ostatnich dniach swoją polską premierę. A że w ramach 7readup czytałam książkę na M (jak Magonia) wybór był prosty.

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony wydawcy - ja takiego dobrego nie umiem zrobić, a szkoda, żeby brak mojego talentu zniechęcił Was do książki.


Aza Rey cierpi na niespotykaną chorobę płuc. Choroba nadała jej pewną „etykietę” przez co normalne życie wydaje się prawie niemożliwe. W swoim życiu ma tylko jednego przyjaciela – Jasona. Tuż przed 16 urodzinami Aza widzi na niebie statek i słyszy głos wołający ją po imieniu. Prawie wszyscy są przekonani, że okręt był halucynacją. Jednocześnie Jason daje Azie nietypowy prezent, ale zanim ta zdąży się nad tym wszystkim zastanowić – umiera. A przynajmniej tak jej się wydaje. Trafia bowiem do innego świata – krainy nad naszymi głowami, czyli tytułowej Magonii. Tam okazuje się, że nie tylko nie ma problemów z oddychaniem, ale ma jeszcze wielką moc. I misję.

Już na wstępie przyznam się, że sam opis mnie nie zachęcił jakoś szczególnie – ot, kolejna książka z serii (od razu skojarzyła mi się z „Próbą ognia” J. Angelini). Po przeczytaniu stwierdzam, że faktycznie szału nie ma. Opowieść jest ciekawa, fabuła wciągająca (choć przewidywalna), ale jakoś brakuje mi tej „magii”. Zupełnie nie mogłam się wczuć w klimat książki. Pierwsze rozdziały były bardzo dobre – podobał mi się  i styl narracji i poczucie humoru i postać Azy. Niestety, z każdą kolejną stroną było trochę gorzej. Aza na kartach powieści przeistacza się z ciekawej, inteligentnej i trochę zbuntowanej dziewczyny w miałką marionetkę. Humoru też w dalszej części książki nie odnajdziemy. I tylko styl narracji pozostał niezmieniony.

Ciekawą postacią wydaje się Jason. Doskonale opisany, świetnie przedstawiony i naprawdę specyficzny. Gdyby nie jego niektóre działania typu lewe paszporty, miałby szansę trafić do czołówki moich ulubionych bohaterów (głownie za kostium aligatora).
Żałuję, że autorka nie rozwinęła pozostałych postaci – zarówno perspektywa Daia jak i Dżik wydaje się bardzo ciekawa i intrygująca. Mam nadzieję, że w kontynuacji (zapowiedzianej na jesień 2016) sięgnie także i po te motywy.  

Bardzo podobały mi się natomiast przyjęte przez autorkę rozwiązania graficzne, a szczególnie idea nawiasów. Taki a nie inny zapis wyraźnie wskazuje na inność Azy. Tylko raz zaczęłam się zastanawiać czy jest to celowy zapis czy błąd korektorski. 


 Genialne są po za tym wszystkie ciekawostki, jakie znajdziemy w książce. I liczba pi i źródła historyczne dotyczące Magonii i wielka kałamarnica i bank nasion.

Nie chcę spoilerować więc tylko tak ogólnie: wielkie brawa należą się także autorce za scenę w karetce. To tu Headley pokazała talent z jakim operuje słowem tak by oddać emocje. Jest ich tam naprawdę wiele i są bardzo intensywne, a czytelnik ma okazję je wszystkie poczuć. Naprawdę doskonale!

więc tylko tak ogólnie
Ale tak naprawdę największą siłą tej książki jest wydanie. Galeria Książki pod tym względem jest w czołówce wydawnictw. Okładka – delikatna, metaliczna i skrząca się podbija serca od pierwszego wejrzenia. Naprawdę się cieszę, że wydawnictwo postanowiło przyjąć oryginalny projekt, a nie siliło się na stworzenie okładki z bohaterami inspirowanymi Avatarem. To książka, którą naprawdę przyjemnie mieć na półce głównie ze względów estetycznych.

Długo zastanawiałam jak się całość podsumować, żeby nie być zbyt kategoryczną. „Magonia” to dobra książka, którą czyta się dobrze. Ale to tyle. Nie jest to książka, która, w mojej opinii, zasługuje na wielkie pochwały – po prostu kolejna dobra młodzieżówka jakich wiele. Jeśli nie macie pomysłu na kolejną lekturę – polecam, jeśli jest to jednak jedna z wielu pozycji na Waszej liście to spokojnie możecie odłożyć ją na później i przeczytać coś innego.


wtorek, 2 lutego 2016

"Dom pod pękniętym niebem" M. Mortka

Od wczoraj trwa 7readup. Jako wielka fanka wszystkich motywujących do czytania akcji i tym razem się nie oparłam. Zasady są proste – przez 7 dni czytasz książki, które po ułożeniu jedna na drugiej dadzą 7 cm i których pierwsze litery tytułu utworzą Twoje imię. 7 cm to nie problem, natomiast 8 książek w 7 dni? To jest wyzwanie. Jako że nie znoszę zdrobnienia Domi (brrrr!), a każde inne jest dłuższe od wersji podstawowej to po raz pierwszy trochę mniej lubię swoje imię. Ale nie poddam się bez walki!

Moje plany na ten tydzień:
D – Dom pod pękniętym niebem, M. Mortka
O – Oddam Ci słońce, J. Nelson
M – Magonia, M.D. Headley
I – Ida sierpniowa, M. Musierowicz
N – Na psa urok, K. Hearne
I – Imieniny, M. Musierowicz
K – Kłamca 3, J. Ćwiek
A – Anioł w kapeluszu, M. Szwaja


Po „Dom pod pękniętym niebem” chciałam sięgnąć już od Pyrkonu. To właśnie wtedy o książce opowiadał jej autor – Marcin Mortka. Autor zrobił na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie – człowieka bardzo, bardzo mądrego i jeszcze bardziej sympatycznego. Czytałam zatem jego inne książki (w tym przygody Rolanda Wywijasa), ale „Dom…” jakoś mi umykał. Na szczęście wpadł w moje ręce w trakcie ostatniej wizyty w bibliotece i idealnie nadawał się do 7readup.

Kiedy grupa nastolatków w towarzystwie indiańskiego przewodnika wybrała się na biwak  w góry Nevady nie miała pojęcia jak noc na łonie natury zmieni ich życie. Wszystko zmienia się w momencie trzęsienia ziemi i pojawienia się dziwnych, agresywnych istot. Heather, Ethan i inni muszą nie tylko znaleźć bezpieczne schronienie, ale przede wszystkim dowiedzieć się co się stało. Okazuje się bowiem, że brak zasięgu czy prądu jest najmniejszym z ich problemów.



Mimo że Marcin Mortka nie ogranicza się do jednego  gatunku książek pewne jest, że każda jego książka będzie świetnie napisana, będzie miała wciągającą fabułę i niesamowitych bohaterów. W „Domu…” jest dokładnie tak samo. Akcja wciąga już od pierwszej strony. I chociaż fabuła wydaje się dryfować w stronę popularnych młodzieżowych dystopii nie jest banalna i bardzo przewidywalna. Wręcz przeciwnie – mam wrażenie, że Mortka tworzy nową jakość.  Wątki splatają się w spójną i bardzo ciekawą całość, a narracja prowadzona jest tak umiejętnie, że czytelnik może poczuć atmosferę opisywanych wydarzeń.

Rewelacyjnie skonstruowani są także bohaterowie. Są bardzo zróżnicowani; nie są „płascy” ani jednowymiarowi. Każdy z nich potrafi zaskoczyć. Stworzenie postaci, przed którymi stanie tyle wyzwań i które będą musiały odkryć samych siebie, a często i samych siebie pokonać należy do bardzo trudnych zadań pisarskich. Marcin Mortka radzi sobie z tym pierwszorzędnie. Moją ulubioną postacią stał się z miejsca Nolan. Wydaje mi się, że to on, Marcus i Heather są postaciami najciekawszymi, najbardziej złożonymi i z którymi można się utożsamiać.

Książka jest przeznaczona dla czytelników młodszych ode mnie, dlatego nie uważam, że naiwność i pewne uproszczenia są wadą tej książki. Myślę, że to właśnie sprawiają, że głębszy przekaz trafi do nastoletnich czytelników. Osadzenie akcji w odległych górach Nevady, które na początku też do mnie nie przemawiało, wydaje mi się również zabiegiem mającym przyciągnąć czytelników zaczytanych w „Igrzyskach śmierci” etc.

Ogromnym atutem tej książki jest również wydanie. Przepiękna i bardzo symboliczna okładka oraz rewelacyjne ilustracje sprawiają, że „Dom…” czyta się z ogromną przyjemnością.

Dom pod pękniętym niebem” jest książką ciekawą a jednocześnie niebanalną i bardzo mądrą. Jestem bardzo ciekawa jak autor kontynuuje wątki w kolejnych częściach („Droga pod pękniętym niebem”, „Wojna pod pękniętym niebem”) i czy udało mu się utrzymać świetną atmosferę pierwszego tomu. Jestem też zaintrygowana samą fabułą – jak to wszystko się rozwiąże? Na pewno sięgnę po kolejne tomy, a już teraz polecam Wam część pierwszą.



środa, 27 stycznia 2016

K. Tučkova, „Boginie z Žítkovej”

Ostatnio, dzięki uprzejmości mojego kolegi z pracy, miałam okazję przeczytać nietypową jak dla mnie książkę – „Boginie z Žítkovej” autorstwa Kateřiny Tučkovej. Książka przyciągnęła mnie nie tylko tematyką, ale przede wszystkim archiwami. Przyznajcie się – kto z Was nie przeczytałby książki, w której jednym z miejsc akcji jest Wasze miejsce pracy?? Jestem pewna, że wszyscy archiwiści z Archiwum Państwowego w Kielcach, Oddziału w Sandomierzu czytali Miłoszewskiego i kiwali głową ze smutkiem, że TAK PRZECIEŻ NIE JEST, a przy tym cieszyli się, że ktoś o nich napisał. Tak więc i ja z ciekawością zabrałam się do „Bogiń…(i ja też kiwałam później głową…).



Boginie to kobiety mieszkające w Białych Karpatach. Charakteryzuje je swoista „moc” przekazywana z matki na córkę. Te umiejętności opierają się na połączeniu wiary w Boga, ziołolecznictwa i znajomości ludzkiej natury. W powieści poznajemy losy Dory – antropolożki badającej fenomen bogiń i ich historię. Dora jest jednocześnie osobiście zainteresowana poznaniem ich przeszłości - jest bowiem ostatnią potomkinią rodu jednych z najpotężniejszych bogiń. Razem z nią udajemy się do  czeskich i polskich archiwów, czytamy utajnione wcześniej dokumenty i cofamy się aż do wydarzeń z okresu czeskiego komunizmu i II Wojny Światowej.

Książka jest napisana naprawdę świetnie. I nie dziwi mnie zupełnie, że zgarnęła kilka nagród a w Czechach jest bestsellerem. Narracja prowadzona jest w miarę wartko, fabuła wciąga, wykreowani bohaterowie są bardzo realni. Do tego należy jeszcze dodać wątki historyczne i próbę rozliczenia się z ciężką i trudną historią.  Całość wypada naprawdę dobrze.

Czesi, podobnie jak Polacy mają za sobą trudny okres w dziejach. I, tak jak my, muszą się z nim w jakiś sposób rozliczyć. Taka forma wydaje się opcją bardzo dobrą. Mamy tendencję do patrzenia na wydarzenia drugiej połowy XX wieku jakbyśmy byli jedynymi pokrzywdzonymi Jałty. Ta książka przypomina, że tak nie jest. Pokazuje też, że z historią nie trzeba rozliczać się obrzucając się błotem w mediach, ale że można to zrobić z większą klasą.

Nie jest to jednak książka dla każdego. Autorka, w ramach „uwiarygodniania” tekstu „przytacza”  dokumenty (niestety w większości wymyślone). Z jednej strony poznajemy historię Bogiń tak jak główna bohaterka, zapoznajemy się z tymi samymi materiałami i mamy możliwość wyciągania własnych wniosków. Z drugiej strony większość ludzi nie szuka w powieściach dokumentów, które może samodzielnie zanalizować. Te dokumenty stanowią zarówno mocną jak i słabą stronę całości – tworzą fabułę i zwalniają akcję.

Z zawodowego punktu widzenia denerwuje mnie, że ktoś „wymyśla” sobie zawartość materiałów archiwalnych i przekręca zupełnie fakty (Kartoteka procesów o czary – brzmi  faktycznie fajnie, ale jeśli chodzi o zawartość to szału nie ma, a już na pewno nie ma tam „kartonów” akt dotyczących jednej osoby). Ale to w końcu powieść a nie praca naukowa.

Najbardziej urzekło mnie to, jak autorka zbudowała atmosferę powieści. Jej opisy pojedynczych, ubogich chat, tradycji i ludzkiej samotności potrafią naprawdę głęboko poruszyć. Ciche archiwa i tajne dokumenty sprawiają, że tajemnice przestają być zapomniane. I w tym wszystkim splata się magia i historia, wiara i rzeczywistość.

Dodatkowe słowa uznania należą się Wydawnictwu Afera, które przygotowało polskie wydanie. Nie wiem co jest lepsze – okładka (jedna z ciekawszych jakie ostatnio wpadły mi w ręce) czy tłumaczenie. To w jaki sposób przełożono dialogi mieszkańców Žítkovej spodobało mi się chyba najbardziej i najbardziej pozwoliło wczuć się w atmosferę zapomnianej przez ludzi wsi.

Boginie z Žítkovej” to książka specyficzna, ale naprawdę bardzo dobra. Potrafi oderwać czytelnika od codziennych spraw i przenieść w świat magii i historii. I robi to z dużym wyczuciem i talentem. I mimo kilku strasznych bzdur jakie się w książce pojawiają (których nikt po za zawodowymi archiwistami na pewno nie wyłapie J) jest naprawdę dobra.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

A. Weir, Marsjanin

Książki sci-fi nie są moją mocną stroną. A czasami wśród nich można trafić na prawdziwą perłę .Dla mnie była to najpierw „Gra Endera”, teraz „Marsjanin” A. Weira. O książce zrobiło się głośno w kontekście jej ekranizacji z Mattem Damonem w roli głównej. 



Filmu nie widziałam, ale po książkę sięgnęłam z ciekawością. Szczególnie dlatego, że słyszałam o niej same pozytywne opinie. I ja też się pod nimi podpisuję.

W trakcie trzeciej załogowej misji na Marsa dochodzi do wypadku, w wyniku którego Mark Watney zostaje ciężko ranny. Reszta załogi, przekonana o jego śmierci ewakuuje się z Czerwonej Planety. Okazuje się jednak, że Mark przeżył i teraz musi się jakoś urządzić. A nie będzie mu łatwo. W zdewastowanym przez burzę obozie nie zostało zbyt wiele – ma ograniczone zapasy żywności, powietrza i wody oraz zupełny brak łączności z Ziemię (co dodatkowo zmniejsza szanse na przeżycie). Mars natomiast nie jest planetą przyjazną, która ułatwi cokolwiek. Kolejna misja dotrze tam dopiero za 4 lata i to do miejsca położonego daleko od obozu Aresa 3.

W międzyczasie o sytuacji Marka dowiaduje sią NASA a z nią reszta świata.Z zapartym tchem śledzą jego wysiłki jednocześnie usiłując wymyślić jak mu pomóc. Rozpoczyna się wyścig z czasem, który ma na celu uratowanie młodego astronauty – brak kontaktu jest tylko jedną z wielu przeszkód, która stanie na drodze.




Książka stanowi przede wszystkim dziennik Marka, w którym opisuje swoje życie na Marsie oraz próby zapewnienia sobie minimum bezpieczeństwa. Jego historię uzupełnia przedstawienie wydarzeń na Ziemi (z perspektywy NASA), wydarzenia na Hermesie, gdzie znajduje się reszta załogi Aresa 3 oraz kilka fragmentów czysto narracyjnych, które mają wprowadzić czytelnika w ciąg przyczynowo - skutkowy pewnych wypadków. Tak przyjęta struktura daje duże pole manewru dla autora – szczególnie dziennik  daje dużo możliwości, których autor nie wykorzystał. Mam na myśli przede wszystkim psychologiczne aspekty sytuacji Marka. Tego mi bardzo brakowało. Jakoś nie wierzę, że człowiek -  nawet najradośniejszy i najbardziej optymistyczny nie będzie miał chwil zwątpienia. Mark do wszystkiego podchodzi bardzo rzeczowo i nawet porządnie nie przeklnie. Oczywiście biorąc pod uwagę, że Mark pisze dziennik podsumowując dni bądź pewne etapy zakładać można, że zdążył już do tego nabrać dystansu. Ale wydaje mi się to mocno naciągane.

Podobnie naciągane wydaje mi się, że Mark ma wszystkie niezbędne do przeżycia umiejętności. Jest zarówno botanikiem jak i inżynierem. Żaden inny członek załogi nie miałby nawet 0,01 szans Marka. No ale żaden inny członek misji na Marsie nie został. 

O prawdziwości naukowej przedstawionych w książce rozwiązań i obliczeń wypowiadać się nie będę, bo to zupełnie nie moja bajka – dla mnie brzmiały wiarygodnie ( ale ja jestem historykiem, nie fizykiem/chemikiem/inżynierem itd. ) i nie przeciągały akcji, a nawet ją podkręcały.

Co zatem sprawia, że książka jest naprawdę świetna? Przede wszystkim napięcie. Autor tak prowadzi narrację, że odłożenie książki wydaje się niemożliwe.  W każdym momencie akcja jest naprawdę wciągająca. A koniec? Zachwycający. Gdybym obgryzała paznokcie już bym ich nie miała. Naprawdę, dawno nie czytałam niczego co wywołało by u mnie takie emocje.

Kolejnym atutem jest motyw z „Szeregowca Ryana”, czyli wielu ludzi próbuje uratować jedno życie.

„Każda istota ludzka ma podstawowy instynkt, który każe pomagać drugiej istocie ludzkiej znajdującej się w potrzebie. Czasem może wydawać się, że tak nie jest, ale to prawda”

Autor przedstawiając w sumie tylko punkt widzenia NASA oraz opisując kilka programów telewizyjnych potrafił stworzyć niesamowitą atmosferę. Namacalnym wydawało się napięcie panujące w Houston, Pasadenie i na Hermesie. Mimo braku opisów wewnętrznych przeżyć poszczególnych bohaterów, czytelnik dokładnie wie przez co przechodzą, rozumie ich dylematy. Każdy z bohaterów jest inny, każdy ma inne priorytety i inną perspektywę. To ich działania sprawiają, że cała historia bardzo mocno zyskuje na realności. Umiejętność opisywania wydarzeń tak, żeby jednocześnie uwypuklić wszystkie emocje towarzyszące bohaterom zasługuje na największe wyrazy uznania.

Tak naprawdę, w mojej opinii, nie chodzi o heroizm głównego bohatera (jak dla mnie aż nierealny), ale właśnie o to co jego walka o przetrwanie wywołała.

I humor. Kto by przypuszczał, że tak dramatyczna historia może zostać okraszona doskonałym poczuciem humoru!

To nie jest arcydzieło literackie, ale nie tego należy się po tej książce spodziewać. Nie znajdziemy też rozbudowanych opisów Marsa czy studium samotności głównego bohatera. To pełna akcji książka, która sprawi, że czytelnik nie tylko nie będzie mógł się od niej oderwać, ale (być może) poświęci kilka chwil na refleksję nad swoim systemem wartości.

Dla mnie jest to najbardziej emocjonująca książka ostatniego roku (co najmniej). Polecam.



czwartek, 7 stycznia 2016

T. Matharu, Summoner. Zaklinacz. Początek.

Pamiętacie ten okres, kiedy  marzyliście o tym, żeby znaleźć starą szafę, która przeniesie Was do innego świata? Moją „szafą” dawno temu stały się książki. To dzięki nim odwiedziłam Hogwart, Śródziemie, Panem i milion innych miejsc i innych czasów. I oto w moje ręce wpadł kolejny świat. I to nie byle jaki. Taran Matharu w serii „Summoner. Zaklinacz” stworzył porywający świat, który ma szanse podbić i Wasze serca! Zapraszam zatem do Hominium!

Fletcher mieszkał w niewielkiej wiosce Skóry na szlaku wiodącym ku północy królestwa. Był sierotą, ale trafił pod opiekę bardzo dobrego człowieka, który traktował go jak własnego syna. Ciężko pracował i próbował spełniać swoje marzenia (nie były one jakieś szczególnie wielkie). Mimo świetnego ojczyma i kilku niezłych umiejętności nie było mu łatwo (zawsze znajdzie się jakiś głupi, przemądrzały i najczęściej bogaty rywal). Wszystko zmieniło się, kiedy Fletcher poznał żołnierza, który z frontu południowego został przeniesiony na front północny. Cienka nić sympatii i porządna bójka sprawiły, że w ręce Fletchera wpadła książka będąca dziennikiem jednego z magów walczących z orkami na froncie południowym. To właśnie dziennik staje się motorem wydarzeń prowadzących do opuszczenia  przybranego ojca i Skór oraz rozpoczęcia nauki w Akademii Vocanów. 

Mówiłam, zawsze mówiłam, że książki mogą zmienić życie!

Zdjęcie jest fatalne i nie oddaje uroku okładki, za co przepraszam!


Nie jest to książka, w której znajdzie coś nowego i odświeżającego. Wątki i motywy raczej się powtarzają: biedna sierota, magia, trójka najlepszych przyjaciół, bogaty gnojek (albo kilku), „specjalna” szkoła, ork albinos. Każdy fan fantastyki przyzna, że to wszystko już było. I tak jak w „Czerwonej Królowej” denerwowało mnie wykorzystanie tych samych wątków, które pojawiają się we wszystkich dystopiach, tak w Zaklinaczu zupełnie mi to nie przeszkadza. Być może dzięki sentymentom z dzieciństwa, do których autor się ewidentnie odwołuje, a może dlatego, że to naprawdę dobra, trzymająca w napięciu powieść. Taran Matharu połączył wszystko to, co uwielbiam w fantastyce, dodał kilka swoich modyfikacji i splótł w porywającą, zachwycającą stylem całość. Bo tak naprawdę w tej książce nie chodzi wcale o samą fabułę (chociaż ta też jest ciekawa). Dla mnie porywający jest przede wszystkim sposób narracji. Akcja toczy się bardzo szybko, od pierwszych stron (które znowu nasuwają skojarzenia np. z Eragonem) zostajemy wciągnięci w opowieść, od której oderwiemy się dopiero po jej zakończeniu. I będziemy wściekli, że na drugi tom trzeba czekać.

Mocną stroną Zaklinacza wydają się też  bohaterowie. Oczywiście wpisują się w określone kanony, ale mają też głębszą warstwę. Szczególnie Othello jest postacią, na którą warto zwrócić uwagę. Autor doskonale przedstawia jego cechy charakteru, rozterki a przede wszystkim motywację. To właśnie taka „pogłębiona analiza” każdego z bohaterów sprawia, że zyskują rzesze fanów. Bo przecież nie może chodzić tylko o ich urok osobisty, inteligencję, spryt czy też tak banalnie brzmiące dobre serce, prawda? J

I demony! Och! Demony! To jest coś nowego. Coś fajnego. Fascynują jak kiedyś pokemony, a obecnie smoki z dragon city. Rasy, klasy i unikatowe moce. Co ja bym dała za takiego demona! Bardzo podoba mi się pomysł nadania nowego charakteru negatywnie dotąd kojarzonym stworom. Teraz, choć nadal groźne, nabierają rysów przyjaznych.

Po za tym książka ma mapę. Każda książka, w której jest mapa ma u mnie dodatkowe plusy.

MAPA!


Słowa uznania należą się także Wydawnictwu Jaguar, które doskonale zadbało o szatę graficzną. Szczególnie okładka prezentuje się świetnie! Dodatkowe wyrazy uznania należą się przedstawicielkom wydawnictwa, które napisały słowo wstępne. Wydaje mi się, że jeśli wydawnictwo tak bardzo wierzy w sukces książki i tak bardzo zachywca się powieścią, która do nich trafiła to musi się udać! 

Taran Matharu publikował swoją opowieść na początku na platformie wattpad.com. Tam w krótkim czasie zdobył rzesze oddanych fanów, a Zaklinacz stał się fenomenem. A ja to naprawdę rozumiem. I jeszcze coś o czym muszę wspomnieć: autor jest przesympatyczny! Wiem, że to nijak nie powinno wpływać na odbiór książki (Zaklinacz spodobał mi się w końcu zanim napisałam do autora), ale fajnie mieć świadomość, że ktoś kto tworzy coś fajnego sam też jest fajny. I że zależy mu na swoich czytelnikach.

To nie jest opowieść doskonała. Ba, przyczepiać się można do wielu jej aspektów. I naprawdę rozumiem każdego, kogo nie zauroczy. Ale jako debiut rokuje naprawdę dobrze. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom,  autorowi (tym razem na forum) życzę wielu inspiracji, a samą książkę z czystym sercem mogę polecić, każdemu kto z sentymentem wspomina książki młodości.



niedziela, 3 stycznia 2016

A, Espinoza, Świat na żółto

Nie jestem fanką poradników. Wydaje mi się, że sytuacja życiowa każdego człowieka jest inna i niezależnie od tego jak świetnie pewne rzeczy sprawdziły się u jednych niekoniecznie muszą sprawdzić się u innych. Podchodzę tak zarówno do rad mających na celu sprawienie, że będę szczęśliwa, znajdę pracę jak i do tych, które sprawią, że będę dobrze ubrana, umalowana i w ogóle piękna. Jestem sceptyczna i z własnej woli naprawdę bardzo rzadko sięgam po publikacje tego rodzaju. Wyjątkiem stała się książka „Świat na żółto. 23 małe odkrycia, które uratowały mi życie” A. Espinosy.  Przyznam się, że po książkę sięgnęłam tylko dlatego, że historia autora tego małego poradnika (chociaż autor nazywa ją autobiografią ja zostanę przy swojej klasyfikacji i uporczywie będę nazywać ją poradnikiem) została zekranizowana (nota bene przy udziale przez S. Spielberga) i miałam okazję zapoznać się z nią już wcześniej w ramach genialnego serialu „Red band society”.



Książka podzielona jest na kilka części: wstęp i wprowadzenie, lista 23 „odkryć”, wytłumaczenie pojęcia „żółtych” oraz zakończenie. I dla mnie jest bardzo nierówna. Wstęp jest dla mnie świetny – napisany lekko, z dystansem, a jednak wzruszający. Przede wszystkim pełni jednak swoją funkcję – wprowadza czytelnika do określonej rzeczywistości. Bardzo podoba mi się także część druga, czyli tytułowe odkrycia. Niektóre są oczywiste – jak to, że do wszystkiego powinniśmy podchodzić z pewnym dystansem, nie dawać emocjom brać nad nami góry czy też że należy realizować swoje pasje. Inne są ciekawe – jak pomysł prowadzenia dokumentacji życia (na wzór dokumentacji medycznej) lub też liczenia „od sześciu”. Każde z tych odkryć nie wymaga wielkiego wysiłku, często nie jest zbyt odkrywcze, ale pozwala spojrzeć na niektóre kwestie z innej perspektywy, co samo w sobie wydaje mi się dosyć cenne. Dodatkowym atutem jest cytat wprowadzający do każdego z „odkryć”.

Trzecia część to „żółci” i ich świat. I tu muszę przyznać, że autor mnie zgubił. Nie zgadzam się z jego definicjami i nie widzę sensu wprowadzania dodatkowej „kategorii” dla bliskich osób. Sama idea „świata na żółto”, w którym każdy może stać się kimś ważnym dla innego człowieka jest jak najbardziej słuszna, ale nie wiem czy potrzebuje to specjalnego nazewnictwa. Jak dla mnie mieści się to po prostu w zakresie bycia człowiekiem „dobrym” (jak banalnie by to nie brzmiało).
Całość napisana jest bardzo fajnie, prostym językiem, z dużym dystansem autora do samego siebie i swojej historii.  Najważniejsze aspekty są zawsze wyeksponowane czy to w podsumowaniu czy w postaci wypunktowanych list. Jeżeli ktoś chciałby zatem korzystać z tej książki jak z autentycznego poradnika ma ułatwione zadanie.

Największym atutem tej publikacji jest jednak jej wydanie. Prześliczna okładka, doskonały układ poszczególnych części i świetne tłumaczenie sprawiają, że czytanie tej książki to czysta przyjemność.




Jako osoba nieznosząca poradników z definicji (serio, to jedyny „gatunek”, którego nie chcę dostawać i mówię o tym głośno) nie czułabym się w porządku namawiając kogokolwiek do jego przeczytania. Wydaje mi się jednak, że osoby gustujące w tego typu literaturze mogą odnaleźć coś dla siebie. 

piątek, 1 stycznia 2016

Święta, święta i po...

Na samym początku tym, którzy nie śledzą profilu na FB chciałam życzyć wszystkiego co najlepsze – zdrowia, radości i spełnienia wszystkich książkowych marzeń. Przyjmijcie, proszę, te życzenia zarówno z okazji Świąt, Nowego Roku lub każdej innej okazji J

Święta już za nami. Moje jak zwykle były książkowe. I to nie tylko ze względu na otrzymane książki, chociaż i tych nie zabrakło (M. się w tym roku zbuntował i odmówił podarowania mi kolejnego tomu czegokolwiek). Dla mnie to przede wszystkim okazja do obdarowania rodziny książkami, które albo sami chcieli dostać albo takimi, które bardzo mi się podobały (a zawsze mam nadzieję, że sprawią podobną radość najbliższym). Dlatego o prezentach myślę dobre pół roku na przód. Zapisuję tytuły co ciekawszych książek, słucham opinii najbliższych dotyczących ich wrażeń i zainteresowań, po czym staram się jakoś połączyć to w całość. Zawsze mam nadzieję, że uda mi się trafić i że prezent naprawdę sprawi komuś frajdę – do tego stopnia, że nawet na 2 dni przed świętami jestem w stanie zmienić koncepcję (tak miałam w tym roku: akurat skończyłam czytać genialną autobiografię Agathy Christie i musiałam ją podarować).

Za wszystkie książki serdecznie dziękuję moim Mikołajom :) 


Święta i okres poświąteczny to także okazja do rozlicznych spotkań. A rozmowy na tych zawsze – wcześniej czy później - muszą zejść na książki. Nie wiem czy tak jest tylko w rodzinie mojej (i mojego męża) i w naszym kręgu znajomych czy też wszędzie. Trochę mnie tylko martwi, że nie mogę wyjąć jakiegoś notesu i zapisać co ciekawszych tytułów. Jestem przekonana, że kilka już mi, niestety, umknęło. Inne (wpisane chyłkiem do notatek w telefonie) już trafiły na listę książek do przeczytania. Za wszelkie sugestie książkowe bardzo dziękuję! W najbliższym tygodniu planuję napaść na bibliotekę i przeczytać książkę polecaną przez rodzinę mojego męża - "Regulamin tłoczni win" Irwinga.


Koniec roku zachęca natomiast do podsumowań. W natłoku zeszłorocznych (!) wrażeń pogubiłam się we wszystkich możliwych listach i wyzwaniach już w kwietniu. Udało mi się chyba tylko z wyzaniem "Kawy z cynamonem" dając mi niesamowitą dawkę frajdy (miny innych ludzi bezcenne!) Nie będę ich na siłę odtwarzać, żeby powstał post podsumowujący. Nie wiem ile książek i ile stron przeczytałam. Myślę, że mogłoby być ich więcej. Mogły by też być lepsze. Ale to tylko dodaje energii do nowych poszukiwań literackich! Już przejrzałam kilka tegorocznych wyzwań i wydają się bardzo inspirujące. Z niecierpliwością oczekuję też kolejnych edycji Bookathonu – nic tak nie motywuje do czytania jak udział w zorganizowanej akcji!

Wyzwania pochodzą kolejno ze stron: http://mozaika-literacka.blogspot.com/2015/12/mini-book-challenge-2016-wyzwanie.html oraz http://wielkibuk.com

I chyba moje ulubione z wyzwań tegorocznych - po szczegóły zapraszam na stronę http://www.vandreruggle.pl/2015/12/karciane-wyzwanie-ksiazkowe-2016.html


Wśród moich książkowych planów jest przede wszystkim SIENKIEWICZ. Uwielbiam go jako pisarza i postać historyczną (do tego stopnia, że jak przeprowadziłam się do Poznania to Muzeum Sienkiewicza było pierwszym miejscem, które odwiedziłam). Moje plany czytania dzieł tego autora skrystalizowały się ponadto po ogłoszeniu roku 2016 rokiem Sienkiewicza. I tak 12 tomów na 12 miesięcy! Pierwsze pół roku spędzę z Trylogią. Zadurzę się znowu w Bohunie, z wypiekami będę śledzić obronę Jasnej Góry i przeczytam wreszcie „Pana Wołodyjowskiego”, którego unikam od kiedy zaspojlerowano mi zakończenie. Potem „Krzyżacy” – nigdy nie czytałam, w lekturze nie miałam, nie nastawiam się negatywnie. Na wrzesień planuję „Quo Vadis”, bo bez tej książki jakoś nie wyobrażam sobie listy. Dalej „Rodzina Połanieckich” polecona mi przez babcię, „W pustyni i w puszczy” na listopadową chandrę i „Bez dogmatu” jako nietypowe zakończenie. Do czytania Sienkiewicza zachęcam, niekoniecznie w tej kolejności.


Chciałabym ponadto przeczytać książki polecane przez Kubę Ćwieka, który z każdym spotkaniem i każdą kolejną książką robi na mnie większe wrażenie i budzi mój ogromny podziw.

Plany planami - zobaczymy jak to wyjdzie w praniu. Na ten moment jestem pełna entuzjazmu i sił! A tu 2016 rok już się rozpoczął, więc … ZACZYTANEGO ROKU!!!