niedziela, 6 grudnia 2015

Jestem nudziarą, M. Szwaja

Wybór książki polskiego autora na jeden z ostatnich dni bookathonu nie stanowił dla mnie problemu. W ramach mojego własnego pożegnania i swoistego hołdu przeczytałam "Jestem nudziarą" niedawno zmarłej Moniki Szwai. Autorka - osoba nietuzinkowa, od wielu lat stanowiła trzon kulturowy mojego rodzinnego miasta. To jej książki przybliżyły Polakom Szczecin jako piękne i sympatyczne miejsce do życia. To jej książki dają niesamowitą porcję optymizmu i ciepła. I mimo że wielu zalicza te powieści jako "literaturę kobiecą" ja znajduję w nich znacznie więcej niż tylko zwykłe romansidło. W jej książkach odnajduję atmosferę Szczecina, odkrywam na nowo zapomniane miejsca i smaki, wracam nawet do swojego liceum (żywcem wyjętego z powieści o której niżej, a które kończył syn autorki). Ale najważniejsze jest to, że jej książki potrafią wyciągnąć mnie z największego "doła".



"Jestem nudziarą" to pierwsza książka Szwai. Przedstawia losy Agaty Czupik, która zmuszona przez los rozpoczyna nową karierę - nauczycielki w liceum. Zmiana zawodu wiąże się ponadto z postanowieniem zmiany życia i zaprzestania bycia tytułową "nudziarą". I tak Agata "na czuja" uczy dzieci i się z nimi zaprzyjaźnia, zmienia swój styl i szuka miłości rozdarta między wesołym architektem a ponurym pilotem.

Fabuła może nie jest odkrywcza i innowacyjna - ot, wszystko prowadzi do szczęśliwego końca, ale przecież nie zawsze o nowości pisarskie chodzi. Książkę czyta się doskonale - szybko i z dużą przyjemnością. Bardzo odpowiada mi styl pisania - mocno ironiczny, z dużą dawką humoru. Główną bohaterkę charakteryzuje duży dystans do samej siebie i ciut mniejszy do otaczającego ją świata. Jest empatyczna i chociaż to "nudziara" (słucha muzyki klasycznej, ubiera się głównie na czarno, pierwszy raz zmienia pracę i w wieku 30 lat nie miała ani jednego męża :) ) potrafi podbić czytelnika w kilku pierwszych zdaniach.

Widać też, że to debiut. Kolejne książki - nadal pełne optymizmu i uroku - poruszają kwestie trudniejsze i boleśniejsze, natomiast tu wszystko prowadzi do szczęśliwego zakończenia. Nie uważam tego jednak za ogromny mankament - czasami człowiek potrzebuje gwarancji pomyślnego końca.

Mimo wszystkich wad, jakie ma ta powieść jest dla mnie książką świetną i godną polecenia. Mój egzemplarz - zaczytany na wszystkie strony - przeszedł już przez kilkanaście par rąk, których właściciele pożyczoną im książkę bardzo chwalili. Nic dziwnego. Książki Moniki Szwai są najlepsze na chandrę, jesień i chorobę.



Gdyby ktoś szukał czegoś więcej o książkach tej autorki polecam post cioci ebi, która też jest wielką fanką pisarki oraz służę wszelką możliwą pomocą.

Władca much, W. Golding

Kolejny dzień Bookathonu to książka wybrana przez kogoś innego. Tym razem skorzystałam z pomocy innych uczestników maratonu, którzy wybrali dla mnie "Władcę much". Przyznam się, że gdyby sami nie wybrali dla mnie tej książki przeczytałabym ją w ramach innego z wyzwań - to w końcu książka, która znajduje się na liście BBC i za którą Golding dostał Nobla.

"Władca much" to historia grupy chłopców, którzy w wyniku katastrofy znaleźli się sami na bezludnej wyspie. Samodzielnie muszą rozwiązać najpilniejsze problemy: ustalić sposób zarządzania, zapewnić sobie pożywnie oraz schronienie i zadbać o uzyskanie ratunku. Chłopcy stają zatem przed niełatwym zadaniem i próbują na nowo stworzyć społeczność.



Nie jest to książka łatwa i przyjemna, chociaż tak się zaczyna. Piękna plaża, wysokie temperatury, pod dostatkiem wody i owoców. Nikt nie zakłada najgorszego obserwując jak chłopcy tworzą swoje zgromadzenie, wybierają przywódcę i rozdzielają poszczególne role.Okazuje się, że życie na wyspie wcale nie jest miłą przygodą i że do przetrwania trzeba czegoś więcej niż samej zabawy. Dodatkowo funkcjonowania na wyspie nie ułatwia ścieranie się silnych osobowości - Ralfa i Jacka.

Książka jest napisana jest prostym językiem (dostosowanym do bohaterów), a akcja toczy się wartko. Z zapartym tchem śledzimy rozwój wypadków i mamy nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Pozbawiona wyraźnych interpretacji zachowań pozwala nam na samodzielnie osądzenie co jest dobre a co złe, do obrania własnej strony. Jednocześnie pokazuje coraz większy wpływ instynktów na życie społeczności - jak izolacja od kultury potrafi zniszczyć i wypaczyć relacje.

Bohaterowie książki są intrygujący i świetnie zbudowani. W większości przypadków nie poznajemy ich przeszłości ani ich życia wewnętrznego, nie możemy zatem ich obiektywnie ocenić. Jedynym odczuciem o którym mówi się głośno jest wszechogarniający strach, czasem pojawia się jeszcze tęsknota. 

W trakcie czytania zdarzało mi się pogubić w wypowiedziach, często traciłam sens dyskusji, nie byłam w stanie śledzić jej toku. Jest to jedyna rzecz, która bardzo przeszkadzała mi w odbiorze całości. Być może wynikała z tłumaczenia.

"Władca much" jest książką niesamowitą. Krótka historia, zamknięta w 12 rozdziałach, zostawia z ogromem refleksji i przemyśleń. Bardzo żałuję, że książka ta nie trafiła do polskiego kanonu lektur (moim zdaniem współczesne szkoły przepełnione przemocą - nie tylko fizyczną, mogłyby wiele zyskać na literackim przedstawieniu konsekwencji tejże).

Kalamburka, M. Musierowicz

Książka nagrodzona - i jak tu coś wybrać. Nagrodzonych książek, które chciałabym przeczytać są setki! A tu ta jedna w ramach bookathonowego wyzwania nr 4. I wtedy mnie olśniło. Może to wpływ ostatnio przeczytanego "Feblika" (bardzo fajnego zresztą), może spotkania autorskiego z Autorką (zdecydowanie NIE fajnego), tak czy inaczej zdecydowałam się na książkę ukochaną, słusznie nagrodzoną i niesamowitą, czyli "KALAMBURKĘ".

Wydanie z 2001 roku, zaczytane strasznie, bo biblioteczne (swojego nie posiadam - muszę to koniecznie zmienić)

"Kalamburka" to 14 tom Jeżycjady, który poświęcony jest postaci dotychczas drugoplanowej, chociaż bardzo ważnej - Melanii Borejko. Mila, żona Ignacego (filologa i erudyty), matka czterech córek nie miała łatwo. W tej książce poznajemy większą część jej życia - od narodzin aż po jej 65 urodziny. Poznajemy jej młodość, pierwsze wyzwania, pierwsze sympatie oraz okres buntu. Mila staje się dla nas nie tylko ostoją rodziny Borejków, ale autentyczną bohaterką opowieści. Jej historia jest bardzo mocno spleciona z historią Poznania i gdzieś w tle ta książka jest też o tym.

Co jest takiego w tej książce, że jest inna niż pozostałe tomy Jeżycjady? Przede wszystkim koncepcja. Opowieść zaczyna się w Sylwestra 2000 roku a kończy w roku 1935. Takie "cofanie w czasie" sprawia, że książkę traktujemy nie jak tradycyjną opowieść, ale bardziej realne wspomnienia (uporządkowane, bo 1. to jest jednak książka, 2. Mila jest raczej osobą uporządkowaną), taką nostalgiczną podróż, w którą wyruszamy z główną bohaterką. W tle pojawiają się osoby nam doskonale znane z poprzednich tomów jak i zupełnie nowe, równie ciekawe (Stanisława Majewska - genialna postać, podobnie Gizela). I co urzeka mnie najbardziej w tym tomie - ta rozpiętość czasu pozwala autorce nie tylko na mocniejsze osadzenie bohaterów w wybranej przestrzeni, ale przede wszystkim przybliża z tego "ludzkiego" punktu widzenia wydarzenia rzeczywiste, historyczne: V pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski, strajki na wybrzeżu z lat 70, wydarzenia z marca 1968, Poznański Czerwiec 1956, wojnę i próby odbudowania kraju po wojnie, w nowej rzeczywistości. Wszystkie te wydarzenia, przedstawione z punktu widzenia ich uczestników nabierają (przynajmniej dla mnie) realności i stają się dużo bardziej emocjonalne (a co za tym idzie wzruszające). Bo ja naprawdę czytając opis tłumów na placu Mickiewicza miałam łzy w oczach. Może jako historyk podchodzę do tego w specyficzny sposób, w końcu czytałam o tym wszystkim nie raz, znam całe tło etc., może porusza mnie to bardziej, bo po śmierci Jana Pawła II w takim tłumie stałam i wiem jak bardzo przeżywa się to wspólne "bycie" - nie ważne z jakiego powodu, ale wydaje mi się, że inaczej się chyba nie da traktować tej książki.

I oprócz niesamowitego języka, tego legendarnego wręcz "ciepła" i moralizmu (a nie moralizatorstwa) ta książka Musierowicz niesie jeszcze duży ładunek emocjonalny, historyczny i patriotyczny (?).

I naprawdę rozumiem dlaczego ta książka została nagrodzona (Nagroda Dużego Donga, Nagroda Biblioteki Raczyńskich, nominacja do nagrody Polskiej Sekcji IBBY).



piątek, 4 grudnia 2015

20 000 mil podmorskiej żeglugi J. Verne

Trzeci dzień Bookathonu to przygoda z lekturą. Jako że lektury licealne odrzucałam w pełni świadomie nie mam zamiaru po nie sięgać. Dlatego też nadrabiam to co przerosło mnie w ... podstawówce (miałam nieortodoksyjną nauczycielkę, która m.in. kazała nam czytać "Ogniem i mieczem"). Dodatkowo do lektury tej ciągnie mnie przez Verniańskie filmy tj. "Podróż do wnętrza ziemi" (uwielbiam Frasera) i "Podróż na tajemniczą wyspę".  Tak więc teraz "20 000 mil podmorskiej żeglugi".

1867 rok.
Kiedy załogi kolejnych statków zgłaszają, że zauważono pod wodą ogromny kształt, a część okrętów ulega uszkodzeniom cały świat szumi od plotek. Amerykanie, próbując rozwiązać narastający problem, organizują zatem wyprawę mającą na celu pochwycenie "potwora". Do wyprawy tej przyłącza się także profesor Aronnax - wybitny francuski przyrodnik (i narrator całej opowieści) oraz jego służący Conseil. Kiedy fregacie "Abraham Lincoln", wysłanej przeciwko potworowi, udaje się go wreszcie namierzyć dochodzi do starcia mającego przykre skutki - fregata straciła bowiem ster, natomiast profesor, Conseil i Ned Land (harpunnik z Kanady) wylądowali w oceanie. Dzięki przypadkowi udaje im się trafić na kadłub statku podwodnego, bo tym bowiem okazuje się ów potwór. To tam poznają nie tylko specyficznego kapitana, właściciela i twórcę łodzi, ale i zasady jej funkcjonowania oraz odkrywają piękno podwodnego świata.



Ufff... To tak w skrócie. Zresztą każdy chyba o kapitanie Nemo i Nautilusie słyszał. Sam pomysł - mistrzostwo! Verne pod tym względem nigdy nie zawodzi. I bohaterowie! Każdy inny, każdy ciekawy, każdy "bogaty" (co niezmienia faktu, że moim idolem od początku stał się Conseil).Dodatkowo to osadzenie w kulturze i nauce! Dla mnie - porażające. Verne powołuje się na postaci wybitne, przytacza mnóstwo faktów i wpędza w kompleksy historyków, przyrodników i innych. Takie oczytanie bohaterów uwiarygadnia postaci (bo to oczywiste, że francuski profesor będzie używał łacińskich cytatów), podkreśla ich cechy charakterystyczne i naprawdę doskonale buduje atmosferę książki. Jednak - przynajmniej mnie - ilość słownictwa specjalistycznego trochę męczy. Bo cóż mnie interesuje pięć milionów gatunków podmorskich stworzeń? I dokładne zasady działania urządzeń? Z jednej strony: fascynujące, z drugiej - ZA DUŻO.
Te opisy wpływają też na tempo akcji, które momentami okropnie zwalnia do tego stopnia, że czytelnik zaczyna ziewać. I tak: pomysł świetny, realia - genialne, bohaterowie - niesamowici a i tak momentami zieje nudą.
Fotos z filmu "Podróż na tajemniczą wyspę" przedstawiający Nautilusa.


Przyszło mi jednak do głowy, że moje narzekania mogą też wynikać z tempa narzuconego przez bookathon. Może gdyby dawkować sobie przyjemność byłoby lepiej? Verna (mimo narzekania) uważam za geniusza i niesamowitego erudytę. Naprawdę życzę każdemu takiej wiedzy (bądź researchu).

Genialną "Kalamburkę" z wczoraj mam już przeczytaną, podobnie dzisiejszego równie niesamowitego "Władcę much" -wszystkim, którzy wybrali mi tę książkę serdecznie dziękuję!!! Postaram się oba wpisy ogarnąć jutro także stay tunned (chyba, że zdobienie pierników mnie wykończy na tyle, że padnę i nie wstanę do niedzieli). Jutro czytam Szwaję, a w niedzielę wszystko postaram się podsumować.

Zachęcam jeszcze do udziału w bookathonowych konkursach! Nagrody są świetne, także warto się starać! :)

Bookathonie trwaj!


środa, 2 grudnia 2015

Wichrowe wzgórza, E. Bronte

W ramach drugiego dnia Bookathonu należało przeczytać książkę z listy BBC. Wybrałam "Wichrowe Wzgórza" - nie dosyć, że czekała na mojej półce od bardzo dawna to jeszcze wszyscy się tą książką zachwycali.
A JA NIE!


Ale po kolei.
"Wichrowe Wzgórza" to powieść wydana w 1847 roku w Anglii.  Opowiada o losach dwóch rodzin: Linton i Earnshaw oraz o przygarniętym przez tych ostatnich chłopcu. To właśnie Heathcliff staje się motorem wydarzeń, które przesądziły o tragicznych losach obu rodzin.
Kiedy, po śmierci Earnshawa, majątek Wichrowe Wzgórza dziedziczy jego syn - Lindley dla Heathcliffa zaczynają się ciężkie czasy. Nowy opiekun serdecznie go nienawidzi i degraduje z pozycji przybranego brata na służącego. Wiąże się to nie tylko z ciągłym upokarzaniem, ale i odmową m.in. wykształcenia. Dla młodego chłopca jedyną pociechę stanowi przyjaźń z siostrą Lindley'a - Katarzyną. Niestety, mimo że kocha ona Heathcliffa postanawia wyjść za mąż za bogatego syna sąsiadów - Edgara Lintona. Decyzja Katarzyny sprawia, że jej dotychczasowy przyjaciel postanawia się zemścić - zarówno na Lindley'u jak i Katarzynie oraz Lintonach.



Książka jest naprawdę doskonale napisana. Podoba mi się przede wszystkim koncepcja - czyli opowieść w powieści, przedstawienie losów głównych bohaterów oczami osoby trzeciej, zaangażowanej emocjonalnie w całość historii. Bronte świetnie oddaje klimat angielskiej XIX-wiecznej prowincji i genialnie przedstawia problem różnic między poszczególnymi grupami społecznymi.
Zgodnie z opracowaniami, jakie wpadły mi w ręce, po publikacji Bronte była odsądzana od czci i wiary za "epatowanie brutalnością". Wydaje mi się jednak, że opisywana brutalność wynika z prób jak najbardziej rzeczywistego oddania charakteru ówczesnej prowincji. Przemoc, dążenie do awansu społecznego, wygoda, religijność - wszystko to doskonale pasuje do opisów angielskiej wsi tworzonych przez historyków.
Autorka doskonale stworzyła też swoich bohaterów. Nie korzysta z prostych szablonów, stara się opisać także ich wnętrze, rozterki (choć nie zawsze się jej to udaje). Doskonale dopasowuje język do poszczególnych bohaterów. Czytając powieść tracimy poczucie, że postaci tam opisane nie są prawdziwe.
Co więc wzbudziło we mnie tyle negatywnych emocji i sprawiło, że książka nie zyskała mojego szczerego uwielbienia?
"Tematem powieści jest miłość Heathcliffa i Katarzyny." Co??!! Owszem, miłość jest częścią tej książki, jest motorem pewnych wydarzeń, ale żeby od razu całym tematem? I że niby to wszystko? Nic więcej tam nie znajdziemy? Sielski obrazek?! A jak jeszcze raz usłysze, że to jeden z najpiękniejszych romansów wszechczasów to nie ręczę za siebie. Wiem, że kilka fragmentów jest pięknych, wspaniałych i romantycznych - godnych cytowania w komediach romantycznych dla bardziej rozgarniętych, ale nie należy zapominać jaką postacią był Heathcliff i jak skończyli wszyscy mu bliscy! Jak można mówić o wielkiej miłości, kiedy mamy do czynienia z ewidentnym socjopatą, który z definicji ma problem z przystosowaniem się do życia w społeczeństwie?


Sama powieść, mimo że trudna i mroczna, jest świetna, natomiast opinie o książce są bardzo mylące.

"Wichrowe wzgórza" stanowiły dla mnie wielkie rozczarowanie. Przez krążące opinie nastawiałam się na przyjemną i romantyczną lekturę, z durną bohaterką co to przez 180 stron będzie częścią pokręconego trójkąta, w końcu jednak wybierze "tego jedynego" i będę miała happy ending, ewentualnie wybierze źle i będę czytać o jej rozterkach i wyrzutach sumienia. Zamiast tego dostałam bardzo mroczną historię o toksyczności relacji i szeroko rozumianej zemście.

Czy filmy oparte na książce też są trudne czy bardziej ułagodzone?

Od dziś Heathcliffa będę preferować tylko w tej postaci:

Obrazek ze strony www.filmweb.pl

A już jutro o wyprawie Nautilusem :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Bookathon.pl wersja 2.0

Pierwszy dzień Bookathonu (edycja zimowa) już prawie za nami. Dzisiaj książka z czymś czerwonym na okładce - u mnie padło na "Nomen Omen" Marty Kisiel. O tej książce chcę napisać od czerwca i jakoś mi nie po drodze, bo co się za to zabieram odpadam w przedbiegach. Bo jak ubrać w słowa czysty zachwyt?? Bookathon motywuje, więc ja spróbuję.

"Człowiek człowiekowi paniom z dziekanatu".
Salomea Klementyna Przygoda ma w życiu pecha. Jak wiadomo nie ona jedna (Ida też miała pecha, a pech miał Idę). I jak zwykle pech objawia się przede wszystkim w postaci nietuzinkowych rodziców (bezpruderyjna matka, która tego samego oczekuje od córki i tatuś z wieloma pasjami) i szeregu wypadków. Dodajcie do tego brata, o wdzięcznym zdrobnieniu "Niedaś" (od Adam Joachim) i konieczną ewakuację a przepis na - nomen omen - przygody gotowy. Salomea za radą babci z rodzinnej miejscowości do Wrocławia, gdzie czeka na nią stancja z nietypową właścicielką i uwielbiającą wafelki papugą, dziwne głosy w urządzeniach z głośnikami i ni stąd ni zowąd kochający braciszek, który próbuje utopić Salkę w Odrze. "A to dopiero początek kłopotów..."

Na zdjęciu ten czerwony wyszedł bardziej jak pomarańczowy... :(


I od czego tu zacząć? Fabuła - jest. Wątków kilka, świetnie się zazębiających. Zresztą szybko się człowiek wciąga i nawet herbaty nie jest w stanie sobie zrobić, bo szkoda mu tych kilku chwil oderwanych od książki. Jeśli ktoś szuka opisów rodem z "Nad Niemnem" tutaj tego brakuje, akcja toczy się zbyt wartko, żeby bohaterowie mieli czas na dłuższe rozważania o urodzie (lub jej braku) Odry. Fani pościgów, wybuchów i coraz to bardziej udziwnionych morderstw też raczej swoich ulubionych motywów tu nie odnajdą. Natomiast sama zagadka zaspokoi głód fanów kryminałów. Szczególnie tych fantastycznych. I co najważniejsze - nawet zgrane motywy przedstawione są w niebanalny sposób.

Ale to co uwiodło mnie od pierwszego akapitu to język autorki i jej poczucie humoru. To nie jest książka do czytania w autobusie - ludzie dziwną patrzą jak człowiek chichocze nad książką - a tu nie ma innej opcji. Autorce należy się poza tym owacja na stojąco za osadzenie w kulturze, zarówno współczesnej jak i romantycznej (jakby znalazł się ktoś kto wytłumaczy mi co oznacza "farmić repa" będę wdzięczna - mój mąż nie wiedział) i kultowe teksty: "Siostry ksero", "Komu w drogę temu aviomarin", "Killnij gada", "tajna broń filologa - kwerenda"* - na każdej stronie znajdzie się fragment godny uwagi (polecam szczególnie wypowiedzi Niedasia - jak dla mnie pisane w obcym języku).

Logo pochodzi ze strony http://eu.battle.net/wow/en/

"Nomen Omen" to nie tylko świetna rozrywka. Autorce udało się zawrzeć kilka ważnych ważkich kwestii dotyczących tożsamości i osądzania. Kwestii ważnych szczególnie w naszym kraju, z naszą trudną historią (jako historyczka wiem co piszę). I chociaż czytając bawimy się doskonale, gdy już otrzemy łzy śmiechu zostajemy z czymś głębszym do przemyślenia.

Ałtorko droga - niech Ci klawiatura lekką będzie, bo czekam na kolejne książki! A wam "Nomen omen" mogę tylko szczerze polecić. A teraz idę się dokształcać z poezji Kajsiewicza i przypominać sobie sentencje z łaciny. :)

* Kwerenda to też tajna broń każdego historyka i ARCHIWISTY!




Moje pierwsze bookathonowe 330 stron. :)
 A dalej w planach:
- "Wichrowe Wzgórza" E. Bronte
- "20 000 mil podmorskiej żeglugi" J. Verne
- "Kalamburka" M. Musierowicz
- "Władca Much" W. Golding
- "Jestem nudziarą" M. Szwaja.

I na koniec: zachęcam do udziału (bo to super akcja) a innym uczestnikom życzę dobrej zabawy i powodzenia! :)


środa, 26 sierpnia 2015

Urodzinowo

Turkusowa Biblioteczka obchodzi dzisiaj swoje pierwsze urodziny.

Jak tort na urodziny bloga to tylko z motywem książki. Mnie pewnie taki nie wyjdzie, ale coś na pewno niedługo upiekę :)


Jak sami wiecie było tu różnie. Czasem bardzo intensywnie, czasem straszne pustki. Za te drugie Was bardzo przepraszam! Chciałabym obiecać, że kolejny rok będzie lepszy, ale sama widzę, że to nie ma sensu - na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu. Tak jak teraz - powinnam przygotować super relację z Polconu (coming soon), a leżę pół żywa w łóżku i jedyny wysiłek na jaki mnie stać to dinozaury z origami (bo nie trzeba przy nich myśleć i to najbardziej podobne do smoka co znalazłam, a dopiero skończyłam "Smok jego królewskiej mości" N. Novik). Nawet "Pochłaniacz" K. Bondy mnie nie wciągnął.

Takie to dinozaury.


Nie chcę się usprawiedliwiać. Natomiast chcę bardzo, bardzo, bardzo podziękować tym, którzy mimo braku systematyczności odwiedzają TB. Blog powstał, żebym mogła uporządkować myśli i to się udaje. Każdy czytelnik czy komentator tylko dodaje skrzydeł. Fajnie jest wiedzieć, że moja opinia, moje odczucia trafiają na Wasze monitory. :)

Chcę też podziękować tym, którzy wspierają mnie w pisaniu - Michałowi, Eli (która mnie najbardziej namawia do pisania i najbardziej wspiera i jest NAJLEPSZĄ przyjaciółką), Radarowi, mojej siostrze Iwonie, Bartkowi a także Gosi i Kasi i reszcie mojej niesamowitej rodziny. :)

Pozostaje mi życzyć Wam i sobie regularności i doskonałych lektur (to ostatnie, biorąc pod uwagę zapowiedzi na jesień, może się szybko spełnić).





poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Obietnica krwi, B. McClellan

O książce Brian’a McClellan’a Obietnica krwi słyszałam już wcześniej. Ba, kilka razy nawet oglądałam ją w księgarniach zawsze jednak odkładałam z myślą, że są książki ciekawsze. To nie tak, że książka mi się nie spodobała, bo miała kiepski opis, brzydką okładkę czy niezbyt trafne cytaty z recenzji – nie. Jakoś do mnie nie przemawiała. Ale dostałam ją (dobra – dostaliśmy, ale bądźmy szczerzy – Michał jej raczej nie przeczyta) niedawno i nadeszła jej kolej. Moje pierwsze wrażenia: O rany jaka byłam głupia! Głupia, bo pozwoliłam sobie na czytanie książek przeciętnych, kiedy na wyciągnięcie ręki miałam perłę. 
  


Więc krótko o fabule:
Marszałek polny Tamas (prochowy mag nota bene) wraz ze swoją armią i kręgiem osób zaufanych ma dosyć nieodpowiedzialnego i egoistycznego króla, który w nosie ma swoich poddanych. Szalę goryczy przepełnia chęć zawarcia przez władcę tzw. ugód, czyli umowy z sąsiednim państwem na mocy których umorzone zostaną jego dług w zamian za obrócenie całego państwa w wasala Kezu. Ugody oraz osobista tragedia Tamasa popycha go do drastycznych działań, czyli obalenia władcy, wymordowania szlachty i całej królewskiej kamaryli. Ostatnie słowa magów sprawiają, że Tamas – zamiast cieszyć się zwycięstwem i próbować opanować pogrążony w chaosie kraj ma jeszcze inne problemy do rozwiązania. 

Jeśli opis Was nie zachęcił, prześledźmy i omówmy najważniejsze składowe książki:
Po pierwsze fabuła – sam pomysł nie jest może jakiś nowatorski. Ot, w co drugiej książce (od mitologii począwszy) mamy królobójców. W tej historii jednak nie walka o tron jest najważniejsza. Z każdą stroną śledzimy poczynania Marszałka, które mają na celu opanowanie i polepszenie złej sytuacji państwa. Tamas musi zmierzyć się z problemem biedy, głodu, bezrobocia i nadchodzącej wojny. Dodajcie do tego mnóstwo intryg i otrzymacie państwo ogarnięte chaosem. To właśnie te wątki są według mnie najbardziej pociągające w całej historii. Ale to nie koniec. Autor bowiem stworzył drugi kluczowy wątek – nazwałabym go religijnym – oraz kilkanaście wątków pobocznych.  Nie jest to jednak historia tak skomplikowana jak Gra o tron. Całość sprawia, że fabuła jest naprawdę wciągająca. 

Od razu zaznaczę – nie jest to książka „babska”. Ale to tylko jej plus. Nie znajdziemy tu wzdychania i rozbudowanych wątków miłosnych bądź (ku mojemu utrapieniu coraz popularniejszych) rozbuchanych wątków erotycznych. Natomiast każdy kto kocha opis Tolkienowskiej bitwy o Helmowy Jar (bądź Helmowy Parów) będzie czuł się usatysfakcjonowany. Opisy działań wojennych i potyczek – sam miód! Aż słychać salwy, przeładowywaną broń i pojedyncze strzały, aż czuć zapach prochu. Naprawdę majstersztyk.

Bohaterowie. To właśnie tu kryje się to, co u McClellan’a spodobało mi się najbardziej. Każda z postaci wykreowanych przez autora jest przemyślana, charakterystyczna i kompletna. Urzekł mnie sposób, w jaki każdy bohater uzyskał prawo do posiadania uczuć i wątpliwości. Każda postać ma rozbudowaną sferę psychiczną, każdej możemy zajrzeć „do środka” i poznać go od tej strony. Dzięki temu bohaterowie stanowią cały wachlarz osobowości, nie są kalkami i nie są dwu wymiarowi. Jednocześnie autor pozostawia czytelnikowi ich ocenę, nie wartościuje ich w nachalny sposób, nie kreuje świata czarno-białego.  I tak można podziwiać odwagę i upór Tamasa, jednocześnie uważając go za zimnego drania (albo myśleć o nim, że to taki lepszy Napoleon), czuć dumę z dokonań Taniela i uważać go za idiotę, polubić Adamata i czuć irytację na myśl o jego działaniach. Dodatkowo, poprzez rozwijające się z każdą stroną intrygi nie możemy być w stu procentach pewni czy bohater, do którego zdążyliśmy się przywiązać nie okaże się zaraz podłym zdrajcą. Tak - kreacja postaci stanowi chyba najmocniejszy punkt tej książki.



Po trzecie świat. Tu się autor rozszalał. Założenia są takie: istnieje dziewięć państw (na jednym kontynencie jak rozumiem, bo inne państwa są za oceanem), założonych przez bogów. Na czele każdego stoi król. Królowi doradza kamaryla złożona są z czarowników (nazywanych Uprzywilejowanymi). Magią posługują się jeszcze prochowi magowie (czyli Naznaczeni), którzy czerpią swoje siły z prochu strzelniczego i którzy przede wszystkim mają moce z prochem związane  oraz Zdolni, czyli osoby posiadające jeden dar rozwinięty słabiej lub mocniej. No i są oczywiście zwykli ludzie.

Autor bardzo fajnie skupił się na opisach stworzonego świata, przybliżając nam jego geografię, demografię oraz kulturę. Mnie do pełni szczęścia zabrakło w książce map (które są w m.in. trailerze), np. takiej która przedstawiałaby granice Dziewięciu. No, ale ja lubię mapy. 



Język jest prosty. Sprzyja to prowadzonej narracji, sprawia że książkę czyta się szybko i z dużą przyjemnością. Jednocześnie zastosowany język podkreśla, że główni bohaterowie to żołnierze. Jeśli szukacie zatem pięknych zdań, wysublimowanej retoryki – szukajcie gdzie indziej. Tu wszystko jest jasne, proste i klarowne, ale jednocześnie kompatybilne z głównymi założeniami.

Co do wydania – okładka jest świetna i nie ma  co się nad nią rozwodzić. Korekcie umknęły ze dwie literówki, ale to drobiazgi. No i brakuje map.

Dla mnie ta książka wchodzi w kanon książek ulubionych. Jest poruszająca i naprawdę wciąga.  I to od pierwszej strony.  Czytanie tej książki to nie dobra zabawa. To niesamowita przygoda.  Po cichu odliczam dni do premiery kolejnego tomu i solennie obiecuję, że przeczytam (i kupię) wszystko co spod ręki McClellana'a wyjdzie a zostanie przetłumaczone na Polski. 

I jeśli jeszcze tego nie wywnioskowaliście – POLECAM SERDECZNIE!

środa, 1 lipca 2015

Bookathon - zakończenie

Z lekkim opóźnieniem, ale jest.

W ramach ostatniego wyzwania (czyli czytamy bestseller) przeczytałam "Zmierzch" S. Meyer. Dużo mnie to kosztowało. Była to moje drugie podejście (pierwsze jeszcze przed ogólnym hejtem) i znów było ciężko.



Literacko przypomina tanie Harlequiny. Bohaterowie są tak denerwujący, że aż nie do wytrzymania. Książką rzucałam (a ja szanuję książki!) kilka razy. Nie mogłam znieść ani głupiutkiej, pozbawionej instynktu samozachowawczego Belli, która przebija większość bohaterek młodzieżówek razem wziętych ani Edwarda - socjopaty. Może sama fabuła nie jest zła, ale sposób narracji i kreacja bohaterów sprawiły, że naprawdę nie mogę napisać o książce dobrych rzeczy. No i to błyszczenie! Wychowywałam się na normalnych wampirach - literackich i filmowych. Wydaje mi się, że gdyby Brat Pitt albo James Masterson (genialny Spike z Buffy) błyszczeli się w słońcu też straciłabym do nich szacunek i nie mogłabym ich brać na poważnie. Zdradźcie mi (bo może ktoś czytał kolejne tomy) - Bella mówi do Edwarda "mój diamenciku" albo "iskierko"?

Genialny James Masterson jako Spike w Buffy - postrach wampirów. Zdjęcie pochodzi ze strony www.reddit.com

O wydaniu nic nie powiem, bo w ramach oszczędności kupiłam wersję pocket (z założenia wydaną najniższym możliwym kosztem). Ale może ktoś wytłumaczy mi motyw z okładki?

Przyjaciółka stwierdziła, że na tę pozycję jestem za stara. Może i racja. Tylko biorąc pod uwagę, że nie dałam rady jej przeczytać już w liceum - to dla kogo ona jest pisana?

Jedyną frajdą jaką dawała mi książka, był reminiscencje z wykładu Anety Jadowskiej (PDF 2014). :)
Książki nikomu nie polecam. Nie czuję się upoważniona, żeby polecać związek ewidentnie patologiczny  a do tego mierny literacko. Po kolejne tomy sięgnę tylko w ramach umartwiania. Albo jak zatęsknię za głupotą ludzką. Ale jak ktoś lubi - bardzo proszę, są gusta i guściki - pozwolę sobie podkreślić kolejny raz, że moja opinia jest czysto subiektywna (i naprawdę nie miała nic wspólnego z powszechnym hejtem) :)

W ramach "samoudręczania" obejrzałam też film. Z odpowiednim nastawieniem i wiadrem popcornu był on nawet całkiem fajny (do moich ulubionych na pewno nie trafi, ale nie był tak okropny jak kiedyś zakładałam). Postaram się też obronić  aktorów - oni grali tak jak opisała to autorka. A że bohaterowie książki są tacy a nie inni... nie wińmy aktorów!

Plakat ze strony www.filmweb.pl


Ale, ale - najważniejsze, że przeczytałam ostatnią książkę w ramach wyzwania i w ten sposób zakończyłam Bookathon. W ciągu tygodnia przeczytałam sześć książek, czyli 2100 stron (miało być 1500 więc - hurra, hurra). Było ciężko :)


Jeśli chodzi o sam Bookathon - super sprawa! Bawiłam się doskonale, ale czuję się też zmęczona jak po prawdziwym maratonie (no dobra, nigdy udziału nie brałam i raczej nie zamierzam, ale wyobrażam sobie, że zmęczenie musi być ogromne). Mam nadzieję, że bookathony na stałe zagoszczą w kalendarzach moli książkowych i będą odbywać się regularnie. Na mój udział zawsze możecie liczyć! Zarwę noce, będę czytała w domu, autobusie, tramwaju, sklepie, pracy i nie ugotuję obiadu (obiadów) ale do bookathonów zawszę stanę. Nie chcę, żeby taka frajda mnie ominęła :)


I jeszcze nam sam koniec (bo każdy zwycięzca może sobie na to pozwolić)  - podziękowania. Jak kogoś to nie interesuje - zapraszam jutro (będzie o świetnej książce, serio).
Tak więc dziękuję pomysłodawcom i organizatorom; cioci ebi za polecenie świetnej książki; wszystkim, którzy wspierali mnie w czytaniu (np. gotując obiady), ale przede wszystkim dziękuję tym, którzy motywowali mnie i dzielili się własnymi przemyśleniami. Wszystkim bookathończykom, którzy dobrze się bawili chciałam też serdecznie pogratulować i życzyć wytrwałości w kolejnym (mam nadzieję) Bookathonie!


piątek, 26 czerwca 2015

Percy Jackson



W ramach kolejnego wyzwania należało sięgnąć po książkę, które została zekranizowana. Moim wyborem stał się „Percy Jackson i bogowie olimpijscy. Złodziej pioruna” autorstwa Ricka Riordana. I najpierw słów kilka o książce (nie będą one ani odkrywcze ani zaskakujące, bo o Percym od 2002 roku napisano już tyle, że głowa mała, ale głupio bym się czuła pomijając tę kwestię).





Percy ma 12 lat i trudne dzieciństwo – dysleksja, ADHD i totalny pech, wszystko to sprawia, że w ciągu sześciu lat został wyrzucony z sześciu szkół. Ojca nigdy nie poznał, ojczyma nienawidzi, mamę kocha ponad wszystko. Ma jednego kumpla i kolejne nudne wakacje przed sobą,  a przynajmniej tak mu się wydawało.  Nagle okazuje się, że bogowie greccy istnieją , a Olimp mieści się w Nowym Jorku. A skoro bogowie istnieją to istnieją i herosi. I niestety potwory, które herosów widzą najchętniej w ramach niedzielnego obiadu. I kiedy potwory zaczynają polować na młodego Jacksona i odnajduje się biologiczny tatuś, który ma właśnie rozpocząć wojnę ze swoim bratem życie Percy’ego nie może być nudne.

Osobiście książkę bardzo, bardzo, bardzo lubię. Ma sympatycznych bohaterów, wartką akcję i świetnie prowadzoną narrację. Nie to jednak stanowi o jej głównej zalecie. Riordan w sposób bardzo ciekawy i prosty przybliża mitologię i historię starożytną (w innych seriach sięga po mitologię rzymską i egipską, a na jesienią czeka nas spotkanie z nową serią, tym razem opartą na mitologii nordyckiej) i za to, jako niedoszła nauczycielka historii jestem mu wdzięczna. Autor trzyma się ściśle wiedzy historycznej, dba o detale i jest bardzo szczegółowy. Sprawienie, że te koszmarne starocie, które nikomu na nic się nie przydają stają się na nowo zjadliwe, a nawet ciekawe jest chyba największym sukcesem tej książki. W ramach ciekawostki warto dodać, że Riordan stworzył i udostępnił też całą serię pomocy naukowych do wykorzystania na lekcjach. 

Bohaterowie serii o Olimpijskich Herosach w wykonaniu Virii. Percy oczywiście na środku :)


Podoba mi się też przesłanie historii Percy’ego – każdą wadę można przekuć na zaletę i chociaż na pierwszy rzut oka wydajesz się „łajzą” możesz być prawdziwym herosem. Dla dzieciaków, których coraz więcej zmaga się z wszelkimi dysfunkcjami  i ADHD (takimi prawdziwymi, a nie wynikającymi z lenistwa czy braku wychowania) ta książka stanowi pewnego rodzaju zapewnienie, że i tak są super. Riordan opowieść stworzył, żeby przekonać o tym swojego syna, teraz przekonuje tysiące dzieciaków na całym świecie. I dobrze.

Genialna BLOND Annabeth autorstwa niezrównanej Virii.


A teraz dwa słowa o ekranizacji. Podjął się jej Chris Columbus (ten od pierwszych trzech części Pottera), obsada była iście gwiazdorska (chociaż głównych bohaterów, no oprócz Grovera, bo Brandon T. Jackson jest obłędny, wolę z rysunków Virii) i smuci tylko to, że bardzo mocno odeszli od oryginału. A szkoda.  Wprowadzone zmiany (m.in. pominięcie kluczowego wątku z Kronosem) sprawiło, że ekranizacja kolejnych części straciła sens. I chociaż efekty są super i film ogląda się przyjemnie to książka wydaje się tysiąc razy lepsza.


 Jeśli ktoś nie czytał książki ani nie oglądał filmu polecam najpierw obejrzeć a potem przeczytać. W ten sposób zyskacie więcej frajdy – przynajmniej ja tak miałam. Jedynym minusem może być fakt, że niektóre postaci przybiorą twarze znanych aktorów – dla mniej Chejron już zawsze będzie wyglądał jak Pierce Brosnan, a Meduza jak Uma Thurman. 

Jeszcze raz - Uma Thurman jako Meduza i Pierce Brosnan jako Chejron,

Kolejne wyzwanie zaliczone, a teraz wracam do dzisiejszej lektury, czyli nie przeczytanego bestselleru. U mnie wyzwanie można połączyć z wyzwaniem pierwszym (o dokończeniu książki porzuconej). Czytam bowiem książkę której już w liceum będąc nie strawiłam z powodu jej głupoty i okropnej narracji (i to zanim hejt na tę książkę był modny). Jak na razie opinii nie zmieniłam, ale kto wie co będzie po ostatniej kropce.  Jako że książka ta znajduje się na liście pozycji najczęściej czytanych na świecie to uznałam, że dam jej drugą szansę. Jak się chyba już domyślacie, czytam „Zmierzch” S. Meyers.

I jako że muszę pilnie wyjechać nie wiem czy uda mi się jutro opublikować notatkę o Zmierzchu i podsumowania Bookathonu. Jeśli nie – spodziewajcie się notatki w poniedziałek. 

czwartek, 25 czerwca 2015

Polecane, czyli Wicked, G. Maguire

Każdy zna "Czarnoksiężnika z Oz". I Dorotkę. I Toto. I Lwa, Stracha i Blaszanego Drwala. Ciocia ebi poleciła mi książkę, która przykuła moją uwagę dawno temu, a która nawiązuje do popularnej historii. "Wicked. Życie i czasy Złej Czarownicy z Zachodu" G. Maguire to książka bardzo ciekawa. Jej koncepcja opiera się na przedstawieniu (jak zresztą mówi podtytuł) życia czarnego bohatera - od urodzenia do śmierci (Maleficent nie była ani pierwsza ani też najlepsza). A należy przyznać, że jej życie nie było łatwe. Elfaba (bo takie imię nadano Złej Czarownicy z Zachodu) od początku miała pod górkę - urodziła się zielona i z dziwnymi zębami, rodzice ... no cóż, nie byli najlepsi. Z czasem było tylko ciężej - zmuszona do podjęci opieki nad niepełnosprawną siostrą, będąca "narzędziem" w pracy ojca, wyalienowana. Dopiero studia przyniosły jej niejaką ulgę. Ale też nie na długo.



Autor, opierając się na powszechnie znanej historii zbudował opowieść zupełnie nową. Umieścił ją w znanym świecie, ale jednocześnie świat stworzył od początku - pozostawiając nazwy i kontury nadał im nowe znaczenie. Wykreował też (co moim zdaniem jest ogromną zaletą książki) genialne postaci - mocno zarysowane, z doskonale rozbudowaną sferą psychiczną, wyraziste i (choć zawsze to brzmi głupio) pełnokrwiste. Inna optyka, którą przyjmujemy od początku sprawia, że podważamy przyjęte za pewne podziały na dobrych i złych i odkrywamy mnóstwo "odcieni szarości". I nie wiem tak naprawdę kto zafascynował mnie najbardziej - Elfabę poznajemy najlepiej, ale inni bohaterowie są równie ciekawi. No i mistrzowskie przedstawienie Toto... :) Od razu jednak należy podkreślić, że nie jest to książka dla dzieci.

Akcja toczy się wartko, w oczekiwaniu na moment zwrotni w życiu Elfaby napięcie wzrasta, narracja jest płynna a do zastosowanego języka nie można się przyczepić. Nawet opisy stosunków seksualnych są opisane (choć może głupio to brzmi) z wyczuciem i dobrym smakiem. Jedyne co może zniechęcać przeciętnego czytelnika (chociaż w moim odczuciu stanowi to niejako kwintesencję książki) to filozoficzne rozważania o pochodzeniu zła (nie tylko w kontekście religijnym).

Należy też pochwalić wydawnictwo Initium za  dobre wydanie książki - okładka przyciąga wzrok i nie dopatrzyłam się błędów w samym tekście (brawo dla korekty!). Denerwowały mnie jedynie małe, czarne czarownice w rogu każdej strony (miałam wrażenie, że jakieś paprochy mi książkę pobrudziły) i małe literki.

Książka jest, przynajmniej według mnie, naprawdę świetna. Wciąga. Porusza. Zostawia z uczuciem kaca. Mam jednak świadomość, że nie jest to książka dla wszystkich. Nie spodoba się na pewno osobom, które szukają lekkiej lektury na wakacje. Mimo wszystko podpisuję się pod poleceniem cioci ebi.

Książką jestem zauroczona i znów pozostałam z głową pełną rozważań. Dlatego w ramach kolejnego dnia Bookathonu (przeczytaj książkę i obejrzyj ekranizację) wróciłam do bezpiecznego i znanego Percy'ego (od dawna miałam zresztą ochotę na odkurzenie akurat tej serii i teraz mam wymówkę). A na razie wpisuję na swoją listę 463 strony "Wicked".