środa, 27 stycznia 2016

K. Tučkova, „Boginie z Žítkovej”

Ostatnio, dzięki uprzejmości mojego kolegi z pracy, miałam okazję przeczytać nietypową jak dla mnie książkę – „Boginie z Žítkovej” autorstwa Kateřiny Tučkovej. Książka przyciągnęła mnie nie tylko tematyką, ale przede wszystkim archiwami. Przyznajcie się – kto z Was nie przeczytałby książki, w której jednym z miejsc akcji jest Wasze miejsce pracy?? Jestem pewna, że wszyscy archiwiści z Archiwum Państwowego w Kielcach, Oddziału w Sandomierzu czytali Miłoszewskiego i kiwali głową ze smutkiem, że TAK PRZECIEŻ NIE JEST, a przy tym cieszyli się, że ktoś o nich napisał. Tak więc i ja z ciekawością zabrałam się do „Bogiń…(i ja też kiwałam później głową…).



Boginie to kobiety mieszkające w Białych Karpatach. Charakteryzuje je swoista „moc” przekazywana z matki na córkę. Te umiejętności opierają się na połączeniu wiary w Boga, ziołolecznictwa i znajomości ludzkiej natury. W powieści poznajemy losy Dory – antropolożki badającej fenomen bogiń i ich historię. Dora jest jednocześnie osobiście zainteresowana poznaniem ich przeszłości - jest bowiem ostatnią potomkinią rodu jednych z najpotężniejszych bogiń. Razem z nią udajemy się do  czeskich i polskich archiwów, czytamy utajnione wcześniej dokumenty i cofamy się aż do wydarzeń z okresu czeskiego komunizmu i II Wojny Światowej.

Książka jest napisana naprawdę świetnie. I nie dziwi mnie zupełnie, że zgarnęła kilka nagród a w Czechach jest bestsellerem. Narracja prowadzona jest w miarę wartko, fabuła wciąga, wykreowani bohaterowie są bardzo realni. Do tego należy jeszcze dodać wątki historyczne i próbę rozliczenia się z ciężką i trudną historią.  Całość wypada naprawdę dobrze.

Czesi, podobnie jak Polacy mają za sobą trudny okres w dziejach. I, tak jak my, muszą się z nim w jakiś sposób rozliczyć. Taka forma wydaje się opcją bardzo dobrą. Mamy tendencję do patrzenia na wydarzenia drugiej połowy XX wieku jakbyśmy byli jedynymi pokrzywdzonymi Jałty. Ta książka przypomina, że tak nie jest. Pokazuje też, że z historią nie trzeba rozliczać się obrzucając się błotem w mediach, ale że można to zrobić z większą klasą.

Nie jest to jednak książka dla każdego. Autorka, w ramach „uwiarygodniania” tekstu „przytacza”  dokumenty (niestety w większości wymyślone). Z jednej strony poznajemy historię Bogiń tak jak główna bohaterka, zapoznajemy się z tymi samymi materiałami i mamy możliwość wyciągania własnych wniosków. Z drugiej strony większość ludzi nie szuka w powieściach dokumentów, które może samodzielnie zanalizować. Te dokumenty stanowią zarówno mocną jak i słabą stronę całości – tworzą fabułę i zwalniają akcję.

Z zawodowego punktu widzenia denerwuje mnie, że ktoś „wymyśla” sobie zawartość materiałów archiwalnych i przekręca zupełnie fakty (Kartoteka procesów o czary – brzmi  faktycznie fajnie, ale jeśli chodzi o zawartość to szału nie ma, a już na pewno nie ma tam „kartonów” akt dotyczących jednej osoby). Ale to w końcu powieść a nie praca naukowa.

Najbardziej urzekło mnie to, jak autorka zbudowała atmosferę powieści. Jej opisy pojedynczych, ubogich chat, tradycji i ludzkiej samotności potrafią naprawdę głęboko poruszyć. Ciche archiwa i tajne dokumenty sprawiają, że tajemnice przestają być zapomniane. I w tym wszystkim splata się magia i historia, wiara i rzeczywistość.

Dodatkowe słowa uznania należą się Wydawnictwu Afera, które przygotowało polskie wydanie. Nie wiem co jest lepsze – okładka (jedna z ciekawszych jakie ostatnio wpadły mi w ręce) czy tłumaczenie. To w jaki sposób przełożono dialogi mieszkańców Žítkovej spodobało mi się chyba najbardziej i najbardziej pozwoliło wczuć się w atmosferę zapomnianej przez ludzi wsi.

Boginie z Žítkovej” to książka specyficzna, ale naprawdę bardzo dobra. Potrafi oderwać czytelnika od codziennych spraw i przenieść w świat magii i historii. I robi to z dużym wyczuciem i talentem. I mimo kilku strasznych bzdur jakie się w książce pojawiają (których nikt po za zawodowymi archiwistami na pewno nie wyłapie J) jest naprawdę dobra.


poniedziałek, 18 stycznia 2016

A. Weir, Marsjanin

Książki sci-fi nie są moją mocną stroną. A czasami wśród nich można trafić na prawdziwą perłę .Dla mnie była to najpierw „Gra Endera”, teraz „Marsjanin” A. Weira. O książce zrobiło się głośno w kontekście jej ekranizacji z Mattem Damonem w roli głównej. 



Filmu nie widziałam, ale po książkę sięgnęłam z ciekawością. Szczególnie dlatego, że słyszałam o niej same pozytywne opinie. I ja też się pod nimi podpisuję.

W trakcie trzeciej załogowej misji na Marsa dochodzi do wypadku, w wyniku którego Mark Watney zostaje ciężko ranny. Reszta załogi, przekonana o jego śmierci ewakuuje się z Czerwonej Planety. Okazuje się jednak, że Mark przeżył i teraz musi się jakoś urządzić. A nie będzie mu łatwo. W zdewastowanym przez burzę obozie nie zostało zbyt wiele – ma ograniczone zapasy żywności, powietrza i wody oraz zupełny brak łączności z Ziemię (co dodatkowo zmniejsza szanse na przeżycie). Mars natomiast nie jest planetą przyjazną, która ułatwi cokolwiek. Kolejna misja dotrze tam dopiero za 4 lata i to do miejsca położonego daleko od obozu Aresa 3.

W międzyczasie o sytuacji Marka dowiaduje sią NASA a z nią reszta świata.Z zapartym tchem śledzą jego wysiłki jednocześnie usiłując wymyślić jak mu pomóc. Rozpoczyna się wyścig z czasem, który ma na celu uratowanie młodego astronauty – brak kontaktu jest tylko jedną z wielu przeszkód, która stanie na drodze.




Książka stanowi przede wszystkim dziennik Marka, w którym opisuje swoje życie na Marsie oraz próby zapewnienia sobie minimum bezpieczeństwa. Jego historię uzupełnia przedstawienie wydarzeń na Ziemi (z perspektywy NASA), wydarzenia na Hermesie, gdzie znajduje się reszta załogi Aresa 3 oraz kilka fragmentów czysto narracyjnych, które mają wprowadzić czytelnika w ciąg przyczynowo - skutkowy pewnych wypadków. Tak przyjęta struktura daje duże pole manewru dla autora – szczególnie dziennik  daje dużo możliwości, których autor nie wykorzystał. Mam na myśli przede wszystkim psychologiczne aspekty sytuacji Marka. Tego mi bardzo brakowało. Jakoś nie wierzę, że człowiek -  nawet najradośniejszy i najbardziej optymistyczny nie będzie miał chwil zwątpienia. Mark do wszystkiego podchodzi bardzo rzeczowo i nawet porządnie nie przeklnie. Oczywiście biorąc pod uwagę, że Mark pisze dziennik podsumowując dni bądź pewne etapy zakładać można, że zdążył już do tego nabrać dystansu. Ale wydaje mi się to mocno naciągane.

Podobnie naciągane wydaje mi się, że Mark ma wszystkie niezbędne do przeżycia umiejętności. Jest zarówno botanikiem jak i inżynierem. Żaden inny członek załogi nie miałby nawet 0,01 szans Marka. No ale żaden inny członek misji na Marsie nie został. 

O prawdziwości naukowej przedstawionych w książce rozwiązań i obliczeń wypowiadać się nie będę, bo to zupełnie nie moja bajka – dla mnie brzmiały wiarygodnie ( ale ja jestem historykiem, nie fizykiem/chemikiem/inżynierem itd. ) i nie przeciągały akcji, a nawet ją podkręcały.

Co zatem sprawia, że książka jest naprawdę świetna? Przede wszystkim napięcie. Autor tak prowadzi narrację, że odłożenie książki wydaje się niemożliwe.  W każdym momencie akcja jest naprawdę wciągająca. A koniec? Zachwycający. Gdybym obgryzała paznokcie już bym ich nie miała. Naprawdę, dawno nie czytałam niczego co wywołało by u mnie takie emocje.

Kolejnym atutem jest motyw z „Szeregowca Ryana”, czyli wielu ludzi próbuje uratować jedno życie.

„Każda istota ludzka ma podstawowy instynkt, który każe pomagać drugiej istocie ludzkiej znajdującej się w potrzebie. Czasem może wydawać się, że tak nie jest, ale to prawda”

Autor przedstawiając w sumie tylko punkt widzenia NASA oraz opisując kilka programów telewizyjnych potrafił stworzyć niesamowitą atmosferę. Namacalnym wydawało się napięcie panujące w Houston, Pasadenie i na Hermesie. Mimo braku opisów wewnętrznych przeżyć poszczególnych bohaterów, czytelnik dokładnie wie przez co przechodzą, rozumie ich dylematy. Każdy z bohaterów jest inny, każdy ma inne priorytety i inną perspektywę. To ich działania sprawiają, że cała historia bardzo mocno zyskuje na realności. Umiejętność opisywania wydarzeń tak, żeby jednocześnie uwypuklić wszystkie emocje towarzyszące bohaterom zasługuje na największe wyrazy uznania.

Tak naprawdę, w mojej opinii, nie chodzi o heroizm głównego bohatera (jak dla mnie aż nierealny), ale właśnie o to co jego walka o przetrwanie wywołała.

I humor. Kto by przypuszczał, że tak dramatyczna historia może zostać okraszona doskonałym poczuciem humoru!

To nie jest arcydzieło literackie, ale nie tego należy się po tej książce spodziewać. Nie znajdziemy też rozbudowanych opisów Marsa czy studium samotności głównego bohatera. To pełna akcji książka, która sprawi, że czytelnik nie tylko nie będzie mógł się od niej oderwać, ale (być może) poświęci kilka chwil na refleksję nad swoim systemem wartości.

Dla mnie jest to najbardziej emocjonująca książka ostatniego roku (co najmniej). Polecam.



czwartek, 7 stycznia 2016

T. Matharu, Summoner. Zaklinacz. Początek.

Pamiętacie ten okres, kiedy  marzyliście o tym, żeby znaleźć starą szafę, która przeniesie Was do innego świata? Moją „szafą” dawno temu stały się książki. To dzięki nim odwiedziłam Hogwart, Śródziemie, Panem i milion innych miejsc i innych czasów. I oto w moje ręce wpadł kolejny świat. I to nie byle jaki. Taran Matharu w serii „Summoner. Zaklinacz” stworzył porywający świat, który ma szanse podbić i Wasze serca! Zapraszam zatem do Hominium!

Fletcher mieszkał w niewielkiej wiosce Skóry na szlaku wiodącym ku północy królestwa. Był sierotą, ale trafił pod opiekę bardzo dobrego człowieka, który traktował go jak własnego syna. Ciężko pracował i próbował spełniać swoje marzenia (nie były one jakieś szczególnie wielkie). Mimo świetnego ojczyma i kilku niezłych umiejętności nie było mu łatwo (zawsze znajdzie się jakiś głupi, przemądrzały i najczęściej bogaty rywal). Wszystko zmieniło się, kiedy Fletcher poznał żołnierza, który z frontu południowego został przeniesiony na front północny. Cienka nić sympatii i porządna bójka sprawiły, że w ręce Fletchera wpadła książka będąca dziennikiem jednego z magów walczących z orkami na froncie południowym. To właśnie dziennik staje się motorem wydarzeń prowadzących do opuszczenia  przybranego ojca i Skór oraz rozpoczęcia nauki w Akademii Vocanów. 

Mówiłam, zawsze mówiłam, że książki mogą zmienić życie!

Zdjęcie jest fatalne i nie oddaje uroku okładki, za co przepraszam!


Nie jest to książka, w której znajdzie coś nowego i odświeżającego. Wątki i motywy raczej się powtarzają: biedna sierota, magia, trójka najlepszych przyjaciół, bogaty gnojek (albo kilku), „specjalna” szkoła, ork albinos. Każdy fan fantastyki przyzna, że to wszystko już było. I tak jak w „Czerwonej Królowej” denerwowało mnie wykorzystanie tych samych wątków, które pojawiają się we wszystkich dystopiach, tak w Zaklinaczu zupełnie mi to nie przeszkadza. Być może dzięki sentymentom z dzieciństwa, do których autor się ewidentnie odwołuje, a może dlatego, że to naprawdę dobra, trzymająca w napięciu powieść. Taran Matharu połączył wszystko to, co uwielbiam w fantastyce, dodał kilka swoich modyfikacji i splótł w porywającą, zachwycającą stylem całość. Bo tak naprawdę w tej książce nie chodzi wcale o samą fabułę (chociaż ta też jest ciekawa). Dla mnie porywający jest przede wszystkim sposób narracji. Akcja toczy się bardzo szybko, od pierwszych stron (które znowu nasuwają skojarzenia np. z Eragonem) zostajemy wciągnięci w opowieść, od której oderwiemy się dopiero po jej zakończeniu. I będziemy wściekli, że na drugi tom trzeba czekać.

Mocną stroną Zaklinacza wydają się też  bohaterowie. Oczywiście wpisują się w określone kanony, ale mają też głębszą warstwę. Szczególnie Othello jest postacią, na którą warto zwrócić uwagę. Autor doskonale przedstawia jego cechy charakteru, rozterki a przede wszystkim motywację. To właśnie taka „pogłębiona analiza” każdego z bohaterów sprawia, że zyskują rzesze fanów. Bo przecież nie może chodzić tylko o ich urok osobisty, inteligencję, spryt czy też tak banalnie brzmiące dobre serce, prawda? J

I demony! Och! Demony! To jest coś nowego. Coś fajnego. Fascynują jak kiedyś pokemony, a obecnie smoki z dragon city. Rasy, klasy i unikatowe moce. Co ja bym dała za takiego demona! Bardzo podoba mi się pomysł nadania nowego charakteru negatywnie dotąd kojarzonym stworom. Teraz, choć nadal groźne, nabierają rysów przyjaznych.

Po za tym książka ma mapę. Każda książka, w której jest mapa ma u mnie dodatkowe plusy.

MAPA!


Słowa uznania należą się także Wydawnictwu Jaguar, które doskonale zadbało o szatę graficzną. Szczególnie okładka prezentuje się świetnie! Dodatkowe wyrazy uznania należą się przedstawicielkom wydawnictwa, które napisały słowo wstępne. Wydaje mi się, że jeśli wydawnictwo tak bardzo wierzy w sukces książki i tak bardzo zachywca się powieścią, która do nich trafiła to musi się udać! 

Taran Matharu publikował swoją opowieść na początku na platformie wattpad.com. Tam w krótkim czasie zdobył rzesze oddanych fanów, a Zaklinacz stał się fenomenem. A ja to naprawdę rozumiem. I jeszcze coś o czym muszę wspomnieć: autor jest przesympatyczny! Wiem, że to nijak nie powinno wpływać na odbiór książki (Zaklinacz spodobał mi się w końcu zanim napisałam do autora), ale fajnie mieć świadomość, że ktoś kto tworzy coś fajnego sam też jest fajny. I że zależy mu na swoich czytelnikach.

To nie jest opowieść doskonała. Ba, przyczepiać się można do wielu jej aspektów. I naprawdę rozumiem każdego, kogo nie zauroczy. Ale jako debiut rokuje naprawdę dobrze. Czekam z niecierpliwością na kolejny tom,  autorowi (tym razem na forum) życzę wielu inspiracji, a samą książkę z czystym sercem mogę polecić, każdemu kto z sentymentem wspomina książki młodości.



niedziela, 3 stycznia 2016

A, Espinoza, Świat na żółto

Nie jestem fanką poradników. Wydaje mi się, że sytuacja życiowa każdego człowieka jest inna i niezależnie od tego jak świetnie pewne rzeczy sprawdziły się u jednych niekoniecznie muszą sprawdzić się u innych. Podchodzę tak zarówno do rad mających na celu sprawienie, że będę szczęśliwa, znajdę pracę jak i do tych, które sprawią, że będę dobrze ubrana, umalowana i w ogóle piękna. Jestem sceptyczna i z własnej woli naprawdę bardzo rzadko sięgam po publikacje tego rodzaju. Wyjątkiem stała się książka „Świat na żółto. 23 małe odkrycia, które uratowały mi życie” A. Espinosy.  Przyznam się, że po książkę sięgnęłam tylko dlatego, że historia autora tego małego poradnika (chociaż autor nazywa ją autobiografią ja zostanę przy swojej klasyfikacji i uporczywie będę nazywać ją poradnikiem) została zekranizowana (nota bene przy udziale przez S. Spielberga) i miałam okazję zapoznać się z nią już wcześniej w ramach genialnego serialu „Red band society”.



Książka podzielona jest na kilka części: wstęp i wprowadzenie, lista 23 „odkryć”, wytłumaczenie pojęcia „żółtych” oraz zakończenie. I dla mnie jest bardzo nierówna. Wstęp jest dla mnie świetny – napisany lekko, z dystansem, a jednak wzruszający. Przede wszystkim pełni jednak swoją funkcję – wprowadza czytelnika do określonej rzeczywistości. Bardzo podoba mi się także część druga, czyli tytułowe odkrycia. Niektóre są oczywiste – jak to, że do wszystkiego powinniśmy podchodzić z pewnym dystansem, nie dawać emocjom brać nad nami góry czy też że należy realizować swoje pasje. Inne są ciekawe – jak pomysł prowadzenia dokumentacji życia (na wzór dokumentacji medycznej) lub też liczenia „od sześciu”. Każde z tych odkryć nie wymaga wielkiego wysiłku, często nie jest zbyt odkrywcze, ale pozwala spojrzeć na niektóre kwestie z innej perspektywy, co samo w sobie wydaje mi się dosyć cenne. Dodatkowym atutem jest cytat wprowadzający do każdego z „odkryć”.

Trzecia część to „żółci” i ich świat. I tu muszę przyznać, że autor mnie zgubił. Nie zgadzam się z jego definicjami i nie widzę sensu wprowadzania dodatkowej „kategorii” dla bliskich osób. Sama idea „świata na żółto”, w którym każdy może stać się kimś ważnym dla innego człowieka jest jak najbardziej słuszna, ale nie wiem czy potrzebuje to specjalnego nazewnictwa. Jak dla mnie mieści się to po prostu w zakresie bycia człowiekiem „dobrym” (jak banalnie by to nie brzmiało).
Całość napisana jest bardzo fajnie, prostym językiem, z dużym dystansem autora do samego siebie i swojej historii.  Najważniejsze aspekty są zawsze wyeksponowane czy to w podsumowaniu czy w postaci wypunktowanych list. Jeżeli ktoś chciałby zatem korzystać z tej książki jak z autentycznego poradnika ma ułatwione zadanie.

Największym atutem tej publikacji jest jednak jej wydanie. Prześliczna okładka, doskonały układ poszczególnych części i świetne tłumaczenie sprawiają, że czytanie tej książki to czysta przyjemność.




Jako osoba nieznosząca poradników z definicji (serio, to jedyny „gatunek”, którego nie chcę dostawać i mówię o tym głośno) nie czułabym się w porządku namawiając kogokolwiek do jego przeczytania. Wydaje mi się jednak, że osoby gustujące w tego typu literaturze mogą odnaleźć coś dla siebie. 

piątek, 1 stycznia 2016

Święta, święta i po...

Na samym początku tym, którzy nie śledzą profilu na FB chciałam życzyć wszystkiego co najlepsze – zdrowia, radości i spełnienia wszystkich książkowych marzeń. Przyjmijcie, proszę, te życzenia zarówno z okazji Świąt, Nowego Roku lub każdej innej okazji J

Święta już za nami. Moje jak zwykle były książkowe. I to nie tylko ze względu na otrzymane książki, chociaż i tych nie zabrakło (M. się w tym roku zbuntował i odmówił podarowania mi kolejnego tomu czegokolwiek). Dla mnie to przede wszystkim okazja do obdarowania rodziny książkami, które albo sami chcieli dostać albo takimi, które bardzo mi się podobały (a zawsze mam nadzieję, że sprawią podobną radość najbliższym). Dlatego o prezentach myślę dobre pół roku na przód. Zapisuję tytuły co ciekawszych książek, słucham opinii najbliższych dotyczących ich wrażeń i zainteresowań, po czym staram się jakoś połączyć to w całość. Zawsze mam nadzieję, że uda mi się trafić i że prezent naprawdę sprawi komuś frajdę – do tego stopnia, że nawet na 2 dni przed świętami jestem w stanie zmienić koncepcję (tak miałam w tym roku: akurat skończyłam czytać genialną autobiografię Agathy Christie i musiałam ją podarować).

Za wszystkie książki serdecznie dziękuję moim Mikołajom :) 


Święta i okres poświąteczny to także okazja do rozlicznych spotkań. A rozmowy na tych zawsze – wcześniej czy później - muszą zejść na książki. Nie wiem czy tak jest tylko w rodzinie mojej (i mojego męża) i w naszym kręgu znajomych czy też wszędzie. Trochę mnie tylko martwi, że nie mogę wyjąć jakiegoś notesu i zapisać co ciekawszych tytułów. Jestem przekonana, że kilka już mi, niestety, umknęło. Inne (wpisane chyłkiem do notatek w telefonie) już trafiły na listę książek do przeczytania. Za wszelkie sugestie książkowe bardzo dziękuję! W najbliższym tygodniu planuję napaść na bibliotekę i przeczytać książkę polecaną przez rodzinę mojego męża - "Regulamin tłoczni win" Irwinga.


Koniec roku zachęca natomiast do podsumowań. W natłoku zeszłorocznych (!) wrażeń pogubiłam się we wszystkich możliwych listach i wyzwaniach już w kwietniu. Udało mi się chyba tylko z wyzaniem "Kawy z cynamonem" dając mi niesamowitą dawkę frajdy (miny innych ludzi bezcenne!) Nie będę ich na siłę odtwarzać, żeby powstał post podsumowujący. Nie wiem ile książek i ile stron przeczytałam. Myślę, że mogłoby być ich więcej. Mogły by też być lepsze. Ale to tylko dodaje energii do nowych poszukiwań literackich! Już przejrzałam kilka tegorocznych wyzwań i wydają się bardzo inspirujące. Z niecierpliwością oczekuję też kolejnych edycji Bookathonu – nic tak nie motywuje do czytania jak udział w zorganizowanej akcji!

Wyzwania pochodzą kolejno ze stron: http://mozaika-literacka.blogspot.com/2015/12/mini-book-challenge-2016-wyzwanie.html oraz http://wielkibuk.com

I chyba moje ulubione z wyzwań tegorocznych - po szczegóły zapraszam na stronę http://www.vandreruggle.pl/2015/12/karciane-wyzwanie-ksiazkowe-2016.html


Wśród moich książkowych planów jest przede wszystkim SIENKIEWICZ. Uwielbiam go jako pisarza i postać historyczną (do tego stopnia, że jak przeprowadziłam się do Poznania to Muzeum Sienkiewicza było pierwszym miejscem, które odwiedziłam). Moje plany czytania dzieł tego autora skrystalizowały się ponadto po ogłoszeniu roku 2016 rokiem Sienkiewicza. I tak 12 tomów na 12 miesięcy! Pierwsze pół roku spędzę z Trylogią. Zadurzę się znowu w Bohunie, z wypiekami będę śledzić obronę Jasnej Góry i przeczytam wreszcie „Pana Wołodyjowskiego”, którego unikam od kiedy zaspojlerowano mi zakończenie. Potem „Krzyżacy” – nigdy nie czytałam, w lekturze nie miałam, nie nastawiam się negatywnie. Na wrzesień planuję „Quo Vadis”, bo bez tej książki jakoś nie wyobrażam sobie listy. Dalej „Rodzina Połanieckich” polecona mi przez babcię, „W pustyni i w puszczy” na listopadową chandrę i „Bez dogmatu” jako nietypowe zakończenie. Do czytania Sienkiewicza zachęcam, niekoniecznie w tej kolejności.


Chciałabym ponadto przeczytać książki polecane przez Kubę Ćwieka, który z każdym spotkaniem i każdą kolejną książką robi na mnie większe wrażenie i budzi mój ogromny podziw.

Plany planami - zobaczymy jak to wyjdzie w praniu. Na ten moment jestem pełna entuzjazmu i sił! A tu 2016 rok już się rozpoczął, więc … ZACZYTANEGO ROKU!!!