wtorek, 24 lutego 2015

Bo nie wiem o czym pisać

Poniedziałek minął a tu posta brak. Przyznam się, że nie wiem o czym mam pisać.

Może o tym, że boję się pisać – szczególnie recenzji. Przeraża mnie, że spory między blogerami a pisarzami trafiają na drogę sądową. Nie chcę zajmować żadnego stanowiska w tej sprawie i głosić mądrości kto ma rację a kto nie. Przeraża mnie jednak, że precedens ten może stać się początkiem koniecznego cenzurowania wypowiedzi i opinii. A może początek już nastąpił? Czy bloger ma prawo napisać, że wydawnictwo zawaliło sprawę (brzydka okładka, słaba korekta etc.) nawet jeśli dostał książkę od wydawnictwa? Gdzie jest granica między uczciwością wobec czytelnika a lojalnością wobec wydawnictwa, z którym się współpracuje?

A może powinnam napisać o tym (choćby dlatego, że obiecałam), że MEN zakończył ankietę i 18.02 opublikował jej wyniki?  O samych książkach niewiele mogę napisać, bo większości nie znam (ale obiecuję nadrobić).  Przeraża mnie natomiast fakt, że ankieta była niejako działaniem „pod publiczkę” i nie niesie za sobą żadnych wniosków. Opracowane „listy” mają się stać „ściągawką” dla samorządów i szkół, ale w żaden sposób nie są narzucane. Jeśli nauczyciel dalej bardziej komfortowo czuje się z książkami typu „Puc, Bursztyn i Goście” takie lektury będzie omawiał z uczniami. I rodzicom i ministerstwu tak naprawdę nic do tego, bo kanon dla podstawówki – jak przyznaje sama Pani Minister nie istnieje.

Może powinnam Wam opowiedzieć rzewną historię prób uzyskania dodatkowego miejsca na półkach – spędziłam na tym cały niedzielny wieczór. Pozbyłam się notatek ze studiów, książki z dwóch półek ustawiłam na jednej, kilka książek przeniosłam do innego pomieszczenia, a miejsca na regałach wcale nie przybyło, ba jakby go było mniej. JAK TO MOŻLIWE?!

Tak niedługo będzie wyglądać nasze mieszkanie. Grafika ze strony https://www.facebook.com/lubie.czytac.ksiazki?ref=ts&fref=ts

Albo napiszę o tym jakie wspaniałe książki udało mi się dołączyć do mojego księgozbioru! (Dobra, tak naprawdę, wiem że tylko jedna jest super, bo już ją przeczytałam – reszta dopiero czeka na swoją kolej – nie będę pisać o książkach w ciemno). Było by to o tyle ciekawe, że przecież do wakacji miałam nie kupować żadnych książek! A przynajmniej ograniczyć ich ilość! A tu wchodzę do księgarni po odbiór 1 (słownie: jednej) książki a wychodzę z 3 ( i śmieję się sama z siebie...).

Grafika ze strony https://www.facebook.com/lubie.czytac.ksiazki?ref=ts&fref=ts

Niestety, ponieważ żaden temat mnie nie zainspirował na tyle, żeby napisać długiego posta napiszę Wam tylko (zupełnie nie na temat), że byłam w kinie i obejrzałam „Into the woods” - polecam wszystkim bardzo serdecznie.

A w ramach zachęty – fragment z soundtracku filmu (uwaga: to musical!).



poniedziałek, 16 lutego 2015

czynniki zwiększające popularność książek

Co zapewnia książkom popularność? Co sprawia, że trafiają w nasze ręce? Dzięki czemu sięgamy po niektóre tytuły z ciekawością, zniecierpliwieniem? Problem ten nurtuje mnie od długiego czasu a i kuzynka ten temat mi podrzuciła, postanowiłam więc zrobić krótkie podsumowanie przemyśleń. Wybrałam zatem kilka czynników, które – przynajmniej dla mnie – mają największy wpływ na popularność wybranych pozycji. Kolejność ich przedstawienia jest dowolna – nie chcę tu, trochę na siłę, wprowadzać dodatkowo hierarchii, bo w zależności od osoby/książki hierarchia ta bywa różna.

1. Publicity – czyli wszelkiego rodzaju reklamy i szum medialny. Naszą uwagę (świadomie czy nie) przyciągają billboardy i reklamy na przystankach (te zauważam najczęściej). Czekając na autobus, idąc do pracy mijamy je i rejestrujemy – ładną okładkę, fajny opis etc.  

http://bi.gazeta.pl/im/25/e5/dc/z14476581Q.jpg

Podobnie łatwiej zapamiętujemy książki, które wpadną nam w oko w trakcie przeglądania różnych gazet (nie tylko „branżowych”) czy też facebooka. Ten ostatni stał się szczególnie ważnym, jak mi się wydaje, elementem działań reklamowych: to na nim wydawnictwa umieszczają fragmenty książek, zapowiedzi, informacje o spotkaniach/czatach/wywiadach z autorami etc. (genialnym przykładem jest kampania facebookowa jaką Fabryka Słów prowadzi o "Stalowych Szczurach"). Facebook jako medium społecznościowe stało się  maszyną napędzającą czytelnictwo.

I oczywiście szum medialny – im bardziej kontrowersyjny tym lepiej. Nie wiem czy coś napędziło tylu czytelników Brownowi czy Rowling jak szeroko prowadzone dyskusje z udziałem przedstawicieli pewnych instytucji. Takie zamieszanie sprawia, że chcemy przekonać się o czym mowa i kto ma rację.



2. Wydanie – nie wiem jak Wy, ale ja kiedy wchodzę do księgarni oglądam sobie książki na półkach (mało ważne, że weszłam TYLKO po odbiór książki i NIC nie zamierzam kupić). Jeśli książka jest ładnie wydana, ma ciekawą okładkę i fajny tytuł na pewno będzie moja. O tym zresztą już pisałam (i to nie tylko ja).

3. Film – kolejne „medialne” działanie, które przyciąga mole książkowe jak magnes. Bo o filmach mówi się więcej. Bo filmy mają ciekawsze trailery (chociaż książki powoli też doczekują się świetnie zrobionych zapowiedzi). Bo gra tam nasza ulubiona aktorka. Bo książka musi być na tyle dobra, że ktoś chce zainwestować w ekranizację kupę kasy.Bo... Powodów jest mnóstwo. Premiera filmu wiąże się zazwyczaj z nowym wydaniem danego tytułu (KONIECZNIE w okładce filmowej) – książka staje się od razu bardziej dostępna (konsekwencje zakupu książki w okładce filmowej to osobny temat*). 



Jednocześnie informacje o filmie/książce pojawiają się wszędzie, gdzie się ruszysz – nawet w pizzerii. A jako prawdziwy czytelnik nie pozwolisz sobie na obejrzenie filmu przed przeczytaniem książki (albo przypomnisz sobie, że czytałeś ją dawno i warto by sobie przypomnieć szczegóły, żeby potem wytknąć twórcom wszystkie różnice scenariusza z książką). W związku z ostatnią premierą pozwoliłam sobie zajrzeć na stronę bestsellerów Empiku (stan na 16.02.2015) – Grey występuje tam na pozycji 5, 6 (okładka filmowa) i 9.  

Często jest też tak, że dopiero ekranizacja przyciąga polskich wydawców do wprowadzenia poszczególnych tytułów na rynek polski.

Po za tym film (wersja historii bardziej przystępna) wzbudza dodatkowe emocje – pojawia się głośniejszy „hejt” i to ubarwiony scenami z filmu, który jak w wypadku każdego szumu medialnego przyczynia się do zwiększenia sprzedaży – doskonałym przykładem jest hejtowany na potęgę „Zmierzch”.

http://komixxy.pl/uimages/201103/1300132806_by_Olly13_500.jpg

Ba, nie tylko premiery kinowe przyciągają czytelników. Jeśli ktoś przegapił bowiem premierę (bo miał wówczas na głowie 5 małych dzieci, psa, kota, męża, dwa domy, trzy etaty itd.) to o tytule przypomni sobie, kiedy film pojawi się w TV. Dzięki temu widzimy zdecydowany wzrost zakupu serii o Potterze czy Landonie w ostatnim czasie.

Osobiście ostrzegam jednak przed książkami kupowanymi tylko dlatego, że wychodzi film (i ma fajny trailer). Przejechałam się na tym kilkukrotnie m.in. z książką „Obrońcy Skarbów”, w której nie przeczytałam nawet 100 stron.

4. Polecenia – bo skoro poleca mi książkę moja Najlepsza Przyjaciółka to jak mogę jej nie przeczytać? Podobnie jest z mamą, babcią, siostrą, teściem i teściową (wszystkich z tego miejsca serdecznie pozdrawiam!).  Książki „z polecenia” stają na czele naszych list czytelniczych. Szczególnie te polecane przez osoby o podobnym guście. Przy wyborze tych książek decyduje coś więcej niż nasza podświadomość i dlatego wydają mi się cenniejsze.
Rekomendacje osób nam bliskich mają mały zasięg, a ja przecież piszę o popularności ogólnopolskiej/ogólnoświatowej. Czym innym są jednak blogi. Jeśli moja blogerka poleca jakąś książkę i uzasadni to dobrą recenzją/opinią – księgarnio nadciągam. Patrząc na ilość wydawnictw podpisujących umowy z blogerami musi to być medium mające duże znaczenie.

Moja aktualna lektura - książka i genialnie wydana i szeroko polecana (słusznie zresztą).
5. Ukochany autor - i nie ważne, że jego trzy ostatnie książki nas rozczarowały. Sięgamy po niego z sympatii, sentymentu i przywiązania (licząc, że może wrócił do formy...). 

Każde wydawnictwo dopisało by tu jeszcze z 10 kolejnych punktów – te rzucają mi się najbardziej w oczy. Każdy zwraca jednak uwagę na coś innego, inne rzeczy wydają nam się kluczowe. I choć popularność ułatwia dostęp do książki zachęcam do wyrabiania sobie własnego zdania – niekoniecznie na „fali” uwielbienia czy też tak popularnego obecnie hejtu.


* Okładka filmowa może być ładniejsza niż pierwotne wydanie, ale w wypadku książek składających się z kilku tomów musimy liczyć się albo długim oczekiwaniem albo z zakupem kolejnych tomów nie pasujących do pierwszego (bo nie chcemy czekać albo film okazał się klapą i kolejne tomy w okładce filmowej nie wyjdą).

czwartek, 5 lutego 2015

Z tęsknoty za smokami

Stęskniłam się za smokami. Z tęsknoty tej sięgnęłam po serię, która już od dłuższego czasu stoi na moim regale, ale do tej pory do niej nie „dojrzałam”. Na wszystko jednak przychodzi czas, przyszedł więc i na serię A.R. Reystone „Dziewiąty mag”. Dzisiaj kilka słów o pierwszym tomie.



Wyobraźcie sobie, że istnieje świat równoległy. Jest piękny, częściowo dziki i przepełniony magią. Mieszkają tam smoki, pegazy, driady, centaury, gobliny, chochliki, trolle, a ludzie mają magiczną (większą lub mniejszą) moc. „Cywilizowana” część tego świata zamieszkuje 9 miast, którymi władają naczelni magowie (co ciekawe, jest ich tylko 8, o dziewiątym magu krążą wyłącznie legendy). Przed wszelkim złem miasta chronią magiczne kopuły, korpus oficerski oraz, żyjące z ludźmi w symbiozie, smoki. Niestety tym ostatnim wiedzie się coraz gorzej – jest ich coraz mniej. Naczelni magowie postanawiają zatem sprowadzić ze świata równoległego konsultanta, który pomógłby smokom wrócić do formy. Zupełny przypadek sprawia, że konsultantem zostaje Ariel – świeżo rozwiedziona lekarz weterynarz z „naszego” świata. Po przekroczeniu portalu musi odnaleźć się w nowym świecie, uratować smoki i nie zdradzić, że jest kobietą.

Teraz pewnie myślicie: co?! Tak, świat równoległy jest bardzo patriarchalny i bardzo szowinistyczny. Rozumiem zamysł autorki, ale od początku bardzo mi to przeszkadzało. Kreacje bohaterów są także ciut naciągane – nie wierzę w ideały. Natomiast smoki… smoki są świetne zawsze. Tu także przedstawione są jako bardzo mądre, bardzo silne, sympatyczne i majestatyczne stworzenia. Smok jako bohater sprawdza się w moim odczuciu zawsze.

Duży plus stanowi ponadto wydanie. Bardzo ładna okładka, jednolitość w wypadku wszystkich trzech tomów i doskonałe graficzne rozwiązanie podziału tekstu (kolejne części oddzielone są maleńką sylwetką smoka). Poszczególne części książki są na tyle krótkie, że to pozycja w sam raz do tramwaju czy do przeczytania w trakcie przerwy. Wydawnictwu „Nasza Księgarnia” składam gratulację za naprawdę dobrze wykonaną pracę.


Podobają mi się także dialogi. To one sprawią, że fabuła – chociaż przewidywalna – jest momentami porywająca i na pewno zabawna (poczucie humoru autorki bardzo mi odpowiada). Jeśli weźmie się to pod uwagę i doda bardzo swobodny styl narracji „Dziewiątego maga” ocenić można jako książkę łatwą i przyjemną. Nie należy liczyć na natłok przemyśleń i multum kwestii do rozważenia (może po za aspektami czysto feministycznymi i ucisku biednych chochlików) – to bardziej książka, która pozwoli oderwać się na chwilę od rzeczywistości i spędzić miło popołudnie.  Jeśli sięgnięcie po nią z takim nastawieniem, na pewno przypadnie Wam do gustu.


poniedziałek, 2 lutego 2015

Książki "na wypadek"

Blue Monday niby za nami, pogoda (przynajmniej w Poznaniu) prawie wiosenna – bo i mrozu nie ma i słonko wychodzi, tylko zimny wiatr przypomina, że to jednak luty; dni nawet stają się dłuższe na tyle, że wracam do domu, gdy jest jeszcze jasno. A mimo to jakaś chandra mnie dopadła, zmęczenie materiału, diabli wiedzą co. I jak zwykle sięgam po sprawdzoną recepturę – zaparzam cały dzbanek gorącej, aromatycznej herbaty i staję przed regałem. I szukam. Szukam inspiracji, pocieszacza, poprawiacza humoru i nastroju. A jak wiadomo w takiej roli sprawdzają się najlepiej autorzy nam znani i bohaterowie przez nas ubóstwiani. Może jestem jedyna, ale lubię wracać do swoich ukochanych książek. Chyba dlatego lubię je mieć na własność – wtedy mogę po nie sięgnąć o dowolnej porze dnia i nocy w zależności od aktualnych fanaberii.

Mam całą listę książek „na wypadek”. I tę listę chciałabym Wam przedstawić.

Na wypadek … zmęczenia: wtedy sięgam po książki łatwe i szybkie. I nie przeszkadza mi, że od samego początku wiem jak książka się kończy (podkreślmy, że na przewidywalność nie ma wpływu fakt, że książkę czytam po raz setny). Takimi książkami są „Romanse sprzed lat”. Najbardziej podobają mi się te, których akcja dzieje się w Anglii w okresie napoleońskim. A moją ulubioną pisarką jest Suzanne Enoch. I nie dajcie się zwieść tytułom – to naprawdę przyjemne czytadła, wychodzące po za standardowy romans w stronę m.in. wątków kryminalnych. Ba, sam tytuł jest w stanie powalić na kolana (ze śmiechu), jestem przekonana też, że docenicie okładki.




Na wypadek … braku motywacji: sił do działania, nowych pomysłów i wiary w to, że się uda zawsze dodają mi książki Jadowskiej. W nich – co by się nie działo i w jakie tarapaty nie wpadła by główna bohaterka – zawsze można znaleźć dużo (pozytywnej) energii.  



Na wypadek… chandry: Szwaja. Jej książki są na tyle przyjemne, że wyciągają z największych dołów, pokazują, że może być lepiej – i nie ważne, że teraz nie stać mnie na zupę z kochanych ośmiorniczek. Hejterzy niech hejtują, ale dla mnie koloryzowanie Szwaji pozwala patrzeć na świat przez różowe okulary.

Na wypadek … chęci przeżycia przygód (na które mnie nie stać): Riordan. Percy stał mi się na tyle bliski, że wybaczam nawet karykaturalną próbę odtworzenia fabuły w filmie. W tej książce jest wszystko: magia, dobra historia, fajna narracja, wątek miłosny i duuuużo tomów. (Kiedyś to był Harry Potter)



Na wypadek… nostalgii: cała seria o Ani Shirley (oprócz pierwszego tomu, którego osobiście nie znoszę). Czasem żałuję, że nie żyję w czasach przełomu – kiedy kobiety mogły się rozwijać, ale ich priorytetem była rodzina. I do tych sukni długich, jazdy bryczką i takiego sposobu wysławiania. Moja dusza historyczki w końcu daje o sobie znać.

Na wypadek … utraty wiary w ludzkość: kiedy wydaje mi się, że świat jest zły, a ludzie głupi lekarstwem jest niezastąpiona Musierowicz. Nie wiem czy to przez  „ciepło” bijące z tych książek czy może w wyniku zbytniego (a według niektórych szkodliwego) wyidealizowania świata, wiem jednak, że tych książek czasami potrzebuję.




I bez wypadku, ale dlatego, że to tradycja i rzecz kultowa: przynajmniej raz w roku czytam Władcę Pierścieni (pomijając  rozdziały, jak Frodo wędruje przez Mordor). Bo tam jest wszystko powyższe i dużo innego (czyli mówimy o prawdziwej klasyce).

I chociaż sięgam po te książki regularnie (pewnie przynajmniej raz na pół roku) nie wierzę, że kiedykolwiek mi się znudzą. To moi przyjaciele, których znam tak dobrze, że wiem co powiedzą za chwilę, a mimo wszystko dalej potrafią mnie zaskoczyć.


Sięgnijcie czasem po książkę, którą już czytaliście. Zobaczcie ile nowego można z niej wyczytać. Może, tak jak w moim przypadku, te książki staną się Waszym lekarstwem na różne smutki. A jeśli macie takie listy – podzielcie się nimi ze mną – może natchniecie mnie do zapoznania się z czymś nowym i kolejnych powrotów.