wtorek, 27 stycznia 2015

Refleksje zeszłotygodniowe.


Nie bierzcie ślubu! Ograniczam jak mogę przygotowania i wydatki, a i tak jestem tym wszystkim tak bardzo pochłonięta, że blog zszedł mi trochę na drugi plan. Proszę, wybaczcie mi zatem nieregularność postów.

Z refleksji zeszłotygodniowych:
Po pierwsze: JEST LEPIEJ !  Nie zaskoczę Was na pewno tym, że ja też przeczytałam najnowsze badania poziomu czytelnictwa w Polsce i kilka słów o tym napiszę. Ilość czytelników rośnie, co prawda nie tak szybko, jakbym chciała, ale zawsze. Jakoś dalej nie wierzę, że istnieją osoby, które nie przeczytały w ciągu roku żadnej książki i że po książki sięga tak niewielu emerytów. Ogromnie natomiast się cieszę, że rośnie odsetek osób młodych czytających regularnie (chyba nie tylko lektury?). To też może zachęci wydawnictwa do rozszerzania oferty skierowanej do młodzieży i uporządkowania tego bałaganu, jaki tam się wytworzył. 
Mam też nadzieję, że tendencja się utrzyma i nie tylko znacznie wzrośnie odsetek osób, które książki kupują, ale także tych którzy je czytają. Nie osiadajmy jednak na laurach! Cały czas jest jeszcze wiele do zrobienia! Dalej liczę na to, że ten rok będzie należał do nas. Szczególnie, jeśli Ministerstwo spełni wszystkie obietnice i przeznaczy w całości zapowiedziane sumy na wszystkie wskazane na Konferencji cele – Pani Minister trzymamy za słowo! :)

Infografika z podlinkowanego powyżej artykułu z portalu lubimyczytać.pl

Jedno co mnie uderzyło w raporcie to wskazywanie, że to szkoła ma największy wpływ na kształtowanie nawyków czytelniczych u młodych ludzi. A co na to rodzice? Czy nie powinna to być ich rola? To rodzice, przynajmniej w mojej opinii, powinni kształtować pewne zwyczaje i zachowania, wychowywać dzieci. Szkoła ma uczyć, a do tego potrzebuje pewnych podstaw. Jeśli dziecko nie widzi czytających rodziców, jeśli od małego nie nauczy się poświęcać czasu na czytanie, nie pozna przyjemności jaką dają książki to szkoła tego nie zmieni. Ba, w dzisiejszej postaci (uczenia się „pod klucz”, braku możliwości podjęcia szerszej dyskusji ze względu na przeładowany program, braku miejsca na różne interpretacje czy dyskusje, a już nie daj Boże, kiedy dyrekcja każe nauczycielom „odpuszczać” i „obniżać wymagania”, a co za tym idzie ograniczyć nauczanie do oglądania filmów) może dzieciaki nawet trochę zniechęcić. Wydaje mi się też, że coraz częściej zapominamy, że szkoła ma wspierać rodzica, a nie go zastępować.
Nie traktujcie tego jako wyrzutu względem Was – wiem jakie są współczesne realia. Mam tylko nadzieję, że gdzieś w tym pośpiechu i zabieganiu nie tracimy własnych priorytetów (i nie chodzi tu wcale o czytanie, ale o dzieciaki).

A jak już o wychowaniu i kształceniu pewnych postaw mowa: kojarzycie hit ostatniego sezonu, czyli „Zniszcz ten dziennik”? 


Czy tylko mnie razi i martwi popularność i fenomen tego, przepraszam za sformułowanie, badziewia? Przede wszystkim nie wiem dlaczego mam płacić 30 złotych za kilka kartek i okładkę, których celem jest zupełne zniszczenie. Po drugie cały czas się zastanawiam co takie bezmyślne zniszczenie ma młodemu człowiekowi dać? Pozwoli mu odreagować? Osobiście myślę, że stres lepiej przekuć w coś konstruktywnego np. sport. A może zniszczenie tego „dziennika” oduczy młodych ludzi niszczenia książek? Rozwalenie jednej „książki”, nawet jeśli była do tego stworzona, wykształci w nas kilka naprawdę negatywnych nawyków – tak, że jak zrobię na książce plamę od herbaty czy ketchupu, wyrwę lub podrę część kartki uznam, że nic wielkiego się nie stało. Mnie jako archiwistkę i bibliofila sama myśl o tym boli. Książka ta teoretycznie ma rozwijać kreatywność - pytanie czy wyprowadzanie dziennika na spacer (jak pieska na smyczy) czy żucie jednej z kartek naprawdę jest "kreatywne". I nawet jeśli chodzi o czystą frajdę (chociaż czy frajdą pożądaną jest niszczenie?) to i tak trzeba pomyśleć o konsekwencjach promowania takiego zachowania. Jeśli widzicie to inaczej – napiszcie mi proszę w komentarzach, jestem niezmiernie ciekawa waszych opinii.


czwartek, 15 stycznia 2015

Wybrani

Ostatnio czytałam sporo kryminałów oraz innych książek raczej dla starszych czytelników*, dlatego czas na odmianę. Sięgnęłam zatem znów po książkę dla młodzieży. Tym razem padło na Wybranych autorstwa C.J. Daugherty.

Główną bohaterką książki jest Ally , zbuntowana nastolatka, która co rusz wpada w tarapaty. Jej bunt nie wynika jednak tylko z okresu dojrzewania, ale także z problemów rodzinnych. Po kolejnym aresztowaniu bezsilni rodzice podejmują decyzje o wysłaniu Ally do prywatnej szkoły z internatem. Szkoła jest bardzo specyficzna: oprócz (ukochanych przeze mnie) mundurków, obowiązuje mnóstwo zasad (m.in. zakaz używania wynalazków XX wieku oraz opuszczania szkoły po zmroku). Mimo wszystko świat Ally zaczyna się układać – zarówno dzięki nowym przyjaciółkom jak i miłości. Dopiero z czasem Ally odkrywa, że pod piękną powłoką szkoły kryje się coś więcej.

Po książkę sięgnęłam głównie ze względu na mundurki na okładce. Wiem, wiem – przerażające. Przyznam się jednak, że historia Ally naprawdę mnie wciągnęła. Narracja jest prowadzona żywo, nie ma często spotykanego „przegadania”. Każdy przytoczony opis budynków/sal/strojów ma w książce zastosowanie i nie stanowi wypełniacza stron co jest dużym plusem książki. I chociaż początek nie trzyma w dużym napięciu, to druga połowa książki wynagradza nam to z nawiązką.



Autorce udało się ponadto fajnie odwzorować świat nastolatków. Przedstawione w książce problemy nie są odległe od tego co spotyka bardzo wielu współczesnych młodych ludzi: konieczność wzięcia udziału w wyścigu szczurów po jak najlepsze wykształcenie i pracę, pogoń dorosłych za karierą i pieniędzmi, a co za tym idzie pozostawienie dzieci na drugim lub trzecim planie. Oczywiście nie zabrakło także MIŁOŚCI. I to oczywiście w postaci miłosnego trójkąta. I chociaż takie trójkąty w 99%  strasznie mnie irytują, to sytuacja, w którą wpakowała się Ally jest opisana całkiem „strawnie”. Rzadko zdarza się też, że nie mam ochoty potrząsnąć główną bohaterką. A tu zdecydowanie tej ochoty nie miałam.

Jedną rzeczą, która momentami mnie raziła były dialogi. Może dlatego, że jestem za stara, może nie do końca nadążałam za tokiem rozumowania bohaterów, w każdym razie dialogi momentami były sztuczne. Mam świadomość, jak bardzo nieudolnie to brzmi, ale takie właśnie określenie przychodziło mi kilkukrotnie do głowy. Mimo to sam styl autorki przypadł mi do gustu. Książkę czyta się lekko i z dużą przyjemnością.

Nie zapomnijmy też o wydaniu - zarówno tłumaczenie jak i redakcja jest (jak zwykle w wypadku Wydawnictwa Otwarte) bardzo dobre. Jedyna moja uwaga to okładka – strasznie brzydka. Bartosz Podkowa, który na pewno włożył mnóstwo wysiłku w projekt tej okładki, niestety  mnie rozczarował. Dodatkowo nie lubię narzucania wyglądu bohaterów, szczególnie kiedy Ci na okładce ni jak się mają do opisów poszczególnych postaci w książce. A tu niestety mamy z tym do czynienia. A już najgorsze jest zestawienie Ally: w połowie buntowniczka a w połowie grzeczna uczennica – okropieństwo! Dla mnie okładkę ratują wspomniane mundurki oraz ładnie prezentujące się grzbiety. Niestety, kolejne części nie posiadają ładniejszych okładek.



Autorce gratuluję odwagi podjęcia „wyzwania” i udanego debiutu. Jestem też pod wrażeniem umieszczenia w podziękowaniach Obsługi Starbucksa. Bardzo budujące jest docenianie ludzkiej przychylności i umiejętność podziękowania za jej okazanie. Takie „małe” gesty świadczą według mnie najlepiej o autorze. J

Sięgając po „Wybranych” należy jednak pamiętać, że jest to tylko pierwsza część cyklu. Nie należy zatem liczyć na rozwiązanie wszystkich narastających zagadek i uzyskanie odpowiedzi na nurtujące nas pytania. „Wybrani” to początek, wstęp, zarysowanie tła – przynajmniej ja tak to odbieram.

Na kolejną część czekam z niecierpliwością ( a wypłata dopiero w przyszłym tygodniu!). Mam nadzieję, że Daugherty mnie nie zawiedzie i utrzyma poziom.


* Pseudo- recenzji książek Miłoszewskiego nie będzie bo aż taką grafomanką nie jestem. O jego wartości świadczy Paszport Polityki i tysiące fanów w całej Polsce. 

poniedziałek, 12 stycznia 2015

rok czytania.

Podoba mi się hasło: ROK 2015 ROKIEM CZYTANIA. Znalazłam je ostatnio na portalu gazeta.pl jako część tytułu wywiadu z prof. Ryszardem Koziołkiem  (wywiad ten zresztą serdecznie polecam). ROK CZYTANIA – całkiem ciekawa idea. Wpisuje się w nią i zaobserwowany przeze mnie (i moje koleżanki z pracy) trendczytania gdziekolwiek bądź, wpisuje się ankieta MENu (można wziąć w niej udział do 30.01); wpisują się wszystkie dyskusje o książkach, lekturach, języku i wpisują się w nią setki czytelniczych wyzwań podejmowanych wręcz masowo na różnych portalach. I choć wyzwania są mniej lub bardziej sensowne lub rozwijające, w moim odczuciu mają jeden cel: promowanie czytelnictwa. I tak do wyzwania „Przeczytam 52 książki w 2015 roku”  zgłosiło się już 81 tys. osób! I choć jest to tylko 0,2 % ogólnej ludności Polski wydaje mi się to całkiem niezłym osiągnięciem.Szczególnie przy alarmujących liczbach („ponad 60% Polaków nie przeczytało żadnej książki”). Szczególnie, że pomijane są tu m.in. osoby, które z facebooka nie korzystają (dla przykładu: moja babcia, moja mama, moja siostra).



A są jeszcze inne wyzwania: cioci ebi , kawy z cynamonem  (chyba moje ulubione - dobra zabawa gwarantowana), kolejna edycja wyzwania „przeczytam tyle ile mam wzrostu”, czytam opasłe tomiska50 States - może ktoś zrobi wersję Polską: 16 województw? (link co prawda do wyzwania zeszłorocznego, ale jakże ciekawego . I jeszcze cała masa wyzwań autorskich, które znajdziecie na co drugim blogu. 



Zachęcam do podejmowania wyzwań – nie dla liczb i ostatecznych wyników (nie każdy ma aż tyle czasu!), ale dla motywacji, inspiracji i dobrej zabawy. Swoją postawą zainspirujmy innych. Nie wstydźmy się czytać – w domu, szkole, pracy, autobusie, pociągu etc. Zgadzam się z profesorem Koziołkiem – książki trzeba wyprowadzić ze szkoły. Uwolnić książki! (zaraz będzie, że rewolucję robię… książki na sztandary) Tak, żeby zaczęły kojarzyć się pozytywnie. Jak macie znajomych celebrytów niech też pokażą się z książką, a co.  Niech rok 2015 stanie się naprawdę rokiem czytania – nie wymuszonego, a wynikającego z pasji. 

I wyzywam osoby odpowiedzialne za badania czytelnicze – weźcie nas pod uwagę! Powiedzcie, że jest też dobrze! J


Dzisiaj krótko, bo jak piszę zbyt długie posty to Gosia się do pracy spóźnia.

czwartek, 1 stycznia 2015

Dziedzic

    Szczęśliwego Nowego Roku! :) Pierwszy dzień i od razu realizujemy postanowienie (trzymajcie kciuki, bo na dłuższą metę pewnie będą potrzebne)! Dzisiaj czwartek, więc o książce. I to nie byle jakiej :) 

Po przeczytaniu Dziedzica Smoka Cindy Williams Chima byłam przekonana, że to ta część zakończy Kroniki Dziedziców. Stąd moje niezmierne zdziwienie, kiedy wśród zapowiedzi Galerii Książki znalazł się Dziedzic Zaklinaczy. Byłam ogromnie ciekawa co tym razem autorka dla nas przygotowała, jak bardzo skomplikowała losy młodych Wajdlotów, których polubiliśmy w poprzednich częściach – tym bardziej, że wspomniane już rozwiązanie tomu 3 wydawało się ostatecznym.

Przed kilkunastu laty działająca w Brazylii komunę guślarzy – Thorn Hill – została zmasakrowana. Przyczyn tragedii nie zna nikt, jej efektem była śmierć kilku tysięcy osób i rozległe, nieuleczane choroby pozostałych. Dzieci, które przetrwały uległy różnym mutacjom wyłamując się z dotychczasowych jasnych podziałów na gildie. Niechcianymi, cierpiącymi dziećmi zajął się Gabriel Mandrake, tworząc dla nich specjalistyczny ośrodek rehabilitacyjny, szkołę, akademiki – zapewniając im opiekę i edukację. Z dzieciaków, które były w najlepszym stanie i miały ku temu predyspozycję stworzył grupę wytrenowanych zabójców – Wilczą Jagodę - mających na celu walkę z cieniami – duchami osób, które zginęły w Thorn Hill. Najskuteczniejszym z nich był Jonah Kinlock.

To właśnie drogi Jonaha przetnie Emma Greenwood, Wajdlotka, wychowana przed dziadka bez wiedzy o swoich możliwościach, za to w kulcie bluesa. Po jego śmierci Emma musi dowiedzieć się kim jest jej rodzina i jak związana jest z masakrą w Thorn Hill.

Te dwie fascynujące postaci łączy w sobie seria zabójstw dokonywanych na Wajdlotach. Najważniejszym zadaniem Jonaha i Emmy stanie się odnalezienie morderców, oraz zapobiegnięcie narastającej fali nienawiści i wzajemnych oskarżeń między gildiami.

Fabuła wciąga. Od pierwszej strony czujemy się przyklejeni do książki i z napięciem czekamy na kolejne zwroty akcji. I chociaż inspiracje autorki są dosyć jasne (m.in. Rouge z X-Menów) wydaje mi się, że nie jest to czyste powielanie pomysłu. Wszystkie przyjęte rozwiązania uwierzytelniają całą historię i sprawią, że książkę czyta się bardzo dobrze.  Dużym plusem jest, w mojej opinii, także brak „przegadania”. Czytelnika nie jest zarzucony zbędnymi opisami np. strojów, a te które się w tekście pojawiają nie psują jego dynamiki i stanowią ważny dla fabuły element. Plusem tej książki jest także to, że chociaż stanowi odrębną historię w Kronikach Dziedziców spotykamy tu znanych nam z części wcześniejszych bohaterów: Jacka, Ellen, Sepha, Madison, Leeshę itd.

Kreacje postaci – jak zwykle u tej autorki – są rewelacyjne. Doskonale oddane i dopracowane są charaktery poszczególnych bohaterów oraz uczucia,  z którymi się mierzą. Nawet "mroczne ciacho", zdecydowanie nie mój typ, staje się w tej wersji zjadliwe. Williams Chima, tworząc nastolatków nie przerysowuje ich ani nie spłyca, tworząc postaci realne i zgodne z fabułą. I chociaż bohaterowie są jak zwykle dojrzalsi niż ich normalni rówieśnicy, wynika to z konkretnych wydarzeń, a nie „widzi mi się” autorki. 

Williams Chima używa prostego języka, dzięki czemu książka zyskuje na dynamice. Jednocześnie wprowadza też sporo nazw własnych, które nie zawsze są czytelnie wytłumaczone. Nie utrudnia to jednak rozumienia książki ani nie odbiera frajdy z jej czytania. Wydaje mi się nawet, że wprowadzanie nazw własnych sprawia, że czytelnik przywiązuje się bardziej do serii i jest zabiegiem naprawdę pożądanym we wszystkich książkach fantasy.

Mimo wszystkich zachwytów należy pamiętać, że tom IV Kronik Dziedziców nie jest zamkniętą częścią a stanowi preludium do kolejnej, rozbudowanej historii (której kontynuacji nie mogę się zresztą doczekać).

Jak zwykle niesamowite pochwały należy przekazać wydawnictwu, które wprowadziło książki Williams Chimy na nasz rynek. Galeria Książki ponownie stworzyła arcydzieło!  I nie są to puste komplementy! Przepiękna jest okładka – bardzo estetyczna i harmonijna, tworząca przepiękną całość z pozostałymi częściami. Świetnie przemyślany jest sposób oprawienia całej serii, z nie łamiącym się grzbietem na czele. Jak zwykle nie można doszukać się literówek, a papier i czcionka, jakie zastosowano tylko pogłębiają przyjemność czytania Kronik Dziedziców.

Całą serię – nie tylko tom IV – z czystym sercem i dużą przyjemnością serdecznie polecam uwadze czytelników.


Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego bardzo dziękuję nieocenionej Galerii Książki.