poniedziałek, 24 listopada 2014

Żądza posiadania



Uwielbiam posiadać książki. Nie wiem skąd we mnie to materialistyczne podejście, ta nieopanowana chęć, to kłopotliwe zbieractwo (gdzie to wszystko pomieścić?). Pod względem ilości posiadanych książek nie uznaję żadnych limitów, ba od zawsze uważam, że im więcej książek w domu tym lepiej. Tylko uczulenia na kurz mieć nie można :) I jak moje koleżanki w ramach walki ze stresem idą kupić nowe buty albo coś do ubrania, mnie uspokajają zakupy w Empiku. Podkreślam jednak słowo: zakupy (samo oglądanie wzbudza we mnie wyłącznie frustrację - moja lista książek „do kupienia” mieści się już na 5 stronach A4 i z każdym tygodniem rośnie).

www.demotywatory.pl

Często znajomi zarzucają mi, że kupowanie książek nie ma sensu. I chociaż zgadzam się z ich niektórymi argumentami (bo książki drogie, bo są biblioteki, bo gdzie to pomieścić, bo po co Ci to: raz przeczytasz i rzucisz, bo przecież na półce masz jeszcze kilka których nie przeczytałaś) nie mogę przestać. Może to jakaś choroba. :) Najmniej przekonujące (przynajmniej dla mnie) są, mimo wszystko, dwa ostatnie.

Decyzja o zakupie książki, jest zazwyczaj poprzedzona pewnego rodzaju badaniami: muszę przeczytać opis książki, kilka recenzji bądź wrażeń innych. Szczególnie cenne są dla mnie opinie osób, które mają podobny gust czytelniczy. Inaczej ma się sprawa z książkami wcześniej sprawdzonymi, kontynuacjami serii (o moim upodobaniu do serii na półkach już zresztą pisałam) oraz książkami ukochanych autorów, których kupuję w ciemno.  We wszystkich wypadkach kupuję książki, które CHCĘ mieć. Nie dlatego, że po nich bazgrzę, że zaginam rogi (a wstyd taką książkę potem oddać) etc. Lubię do książek wracać. Na portalu lubimyczytać.pl  pojawił się (już dawno) tekst dotyczący powodów wracania do niektórych książek.  Łapię się pod wszystkie 10 punktów. Regularnie wracam do serii o Ani S., przygód Harry’ego Pottera, ukochanego Szatana z siódmej klasy, Władcy Pierścieni oraz książek Moniki Szwaji oraz Suzanne Enoch. Często staję też przed moimi półkami i myślę sobie „na co mam ochotę” (tak jak niektórzy robią przed otwartą lodówką :) )

I lubię się dzielić. Bo skoro już poświęciłam pół pensji na książki to niech inni skorzystają. I tak książka trafia do babci, mamy, siostry, cioci, kuzynek i oczywiście zaufanych przyjaciół. Pożyczam książki chętnie i w dużych ilościach, ale faktycznie tylko osobom, które o książki dbają i które książki oddają. 

Kupuję też na zapas. Z bardzo wielu przyczyn. Czasami kupuję książki, bo akurat mam na daną książkę ochotę. Innego dnia kupuję, bo akurat mam za co. Trafiam też na fajne promocje, których szkoda nie wykorzystać. Książki stanowią moją inwestycję – inwestuję nie tylko w siebie i swój rozwój, ale także w osoby, którym książki pożyczam, którym książki polecam. Inwestuje też w potencjalne potomstwo. Nie wątpię, że moje dzieci sięgną po Nienackiego, Makuszyńskiego czy Musierowicz. Inwestuję też w rozrywkę: czasem na poziomie wysokim, czasem odmóżdżającą.
Niektóre z moich książek muszą też „dojrzeć”. Odczekać swoje na półce, poczekać aż ja do nich dorosnę. Ponoć do Pana Tadeusza się dorasta :) Nie zgadzam się z Susan Hill, która twierdzi, że książka, która leży na półce jest martwa. Każda z nich żyje własnym życiem i tylko czeka na dobry moment, żeby wprowadzić zmianę w naszej egzystencji. 

www.demotywatory.pl
Nie rozumiem natomiast kupowania (i czytania) książek „na pokaz” – w takim wypadku lepiej zainwestować w coś innego. Książka nie powinna stać się obiektem muzealnym czy elementem służącym wyłącznie do dekoracji. Literatura klasyczna, wydana w twardej (najlepiej skórkowej) oprawie prezentuje się rewelacyjnie. Tylko, że nie o to chodzi. 

Nie należy też trzymać książek „na pokaz”. Kiedy przychodzę do kogoś do domu bardzo lubię oglądać księgozbiór. Zawsze jest to temat do rozmowy, a i ja sporo korzystam (powiększając moją ww. listę). Liczę zawsze na opinię rozmówcy. Ale kiedy zapytam o drugą, trzecią czy piątą książkę i usłyszę, że tego jeszcze nie przeczytałem/łam to mina mi rzednie. W Polsce nie jest to jeszcze nagminne, ale w Wielkiej Brytanii ponoć tak. Wydaje mi się, że Polacy zamiast tworzyć wystawki wolą pokazać się z jakąś książką, zabłysnąć okładką w tramwaju i sprawiać wrażenie oczytanego i kulturalnego. Mam jednak nadzieję, że wśród prawdziwych czytelników pozerzy stanowią mniejszość.  Brak „pozerstwa” nie wyklucza jednak odrobiny wstydu: takie grzeszne przyjemności. Nie wiem jak inni – ja wstydzę się czytania Harlequinów. Nie są to książki dobre, nie są to książki ciekawe ani tym bardziej rozwijające. A najgorsze jest to, że wstydzimy się tego, że się wstydzimy (takie masło maślane). Mój wstyd tym postem przełamuję. A co :)

Liczba moich książek (z Harlequinami włącznie) zbliża się pewnie do 500 woluminów. I chociaż miejsca na półkach brakuje książek nigdy nie będę miała dosyć.  :)

czwartek, 20 listopada 2014

O trupie w ogórkach i genialnym dziecku.

A. Bradley, Flawia de Luce. Zatrute ciasteczko. 

Na pewnym blogu znalazłam jakiś czas temu recenzję książki A. Bradleya. Recenzja ta zawierała bardzo pozytywną opinię, nie tylko o trzecim tomie przygód Flawii de Luce, ale i o całej serii. Ponieważ tematyka książki, w mojej opinii, jest bardzo ciekawa (kryminał dla młodzieży i to toczący się w latach 50 XX wieku w Anglii!) postanowiłam samodzielnie zapoznać się z całością. A że nie zaczyna się od środka, więc na mojej półce zagościł tom 1 „Zatrute ciasteczko”.



Tytułowa bohaterka – Flawia– mieszka w małej miejscowości Bishop’s Lacey wraz z ojcem, Doggerem (przyjacielem i służącym) i dwiema wrednymi starszymi siostrami. Matka Flawii, Harriett, po której najmłodsza z panien de Luce odziedziczyła zarówno urodę jak i charakter, zginęła w Tybecie pozostawiając córki pod opieką zdruzgotanego jej śmiercią i wydawałoby się obojętnego na losy dziewcząt ojca.
Flawia ma jedenaście lat i rzadko spotykaną pasję – chemię. Uwielbia ją do tego stopnia, że w wolnych chwilach w swoim laboratorium (bardzo nowoczesnym, odziedziczonym po wuju) poprzez wytwarzanie trucizn szuka zemsty na kochanych siostrach. Jej uwaga skupia się jednak na innych kwestiach, kiedy w rodzinnej posiadłości Buckshaw (w ogórkach) odnalezione zostają zwłoki. Ze swoją nieopanowaną ciekawością, ogromną wiedzą, szaleńczą odwagę i niepohamowaną chęcią odkrycia prawdy Flawia pomiesza szyki wszystkim zainteresowanym a czytelnikom zapewni doskonale spędzony czas.

Pierwszy tom przygód Flawii jest naprawdę na wysokim poziomie. Intrygująca fabuła, doskonale prowadzona przez narratora, uzupełniona czarnym humorem to zdecydowanie coś dla mnie. I jak w każdym porządnym kryminale ciężko zorientować się „kto zabił”. Krok po kroku, wraz z Flawią odnajdujemy poszczególne elementy zagadki i łączymy ją w jasną całość. Oczywiście – niektóre elementy wpadają nam do głowy ciut szybciej niż bohaterce, ale mimo wszystko zagadka skonstruowana jest doskonale, a akcja trzyma nas w napięciu. Przyznam się, że książka wciągnęła mnie tak bardzo, że doczytywałam ją ukradkiem nawet w pracy.
Nie sposób też nie polubić bohaterów: Flawii, Ofelii i Dafne, Doggera, inspektora Hewitta i kilku innych postaci. Wszystkie są przedstawione w bardzo plastyczny sposób i wprowadzają naszą wyobraźnię na wyższe obroty. Ich nietuzinkowość sprawiaja, że bohaterowie są naprawdę urzekający.

Rewelacyjna jest także okładka. W mojej opinii bardzo mocno kojarzy się z kultowymi dziełami Tima Burtona i z rodziną Addamsów (Wednesday); dodając całej książce mrocznego charakteru. Bardzo przyjemny dla oka (i ułatwiające czytanie) jest także wybór czcionki i układ tekstu na stronie. Wydawnictwo Vesper naprawdę doskonale przygotowało polskie wydanie tej książki.


Ciekawym pomysłem jest także umieszczenie w książce tak dużej dawki wiedzy. W trakcie lektury można uzupełnić braki z chemii, fizyki i historii. Bardzo lubię książki, które wnoszą coś oprócz rozrywki, a pierwszy tom o Flawii na pewno do nich należy. Nawet ja – niekoniecznie związana z przedmiotami przyrodniczymi – czułam się zafascynowana wiedzą Flawii. Jestem też zauroczona jej metodyką pracy. Podejmowane działania są bardzo uporządkowane i sensowne. Mnie najbardziej podobały się wizyty w bibliotece – jakże innych od współczesnych poszukiwań poprzez Googla! I chociaż bohaterka ma tylko 11 lat i część jej działań wydaje się pochopnych i nieprzemyślanych, Flawia w każdej sytuacji zachowuje spokój i dedukcyjnie szuka najlepszego rozwiązania. 

I tylko jedna rzecz przeszkadzała mi w tym, żeby w pełni cieszyć się lekturą. Autor (a może tłumacz?) w treści książki użył wielu „trudnych” słów. Pamiętając, że jest to książka przeznaczona dla młodego odbiorcy nie mogłam nie zadawać sobie pytania jaki procent młodzieży zna znaczenie słowa idiosynkrazja? Albo prestidigitator? Jeśli ktoś ich nie zna – dzięki tej książce na pewno pozna.

Książka zapewniła mi naprawdę bardzo miłe chwile i z chęcią sięgnę po kolejne części (na polskim rynku nie dawno pojawił się tom 5). I chociaż porównania do mistrzyni Agathy są, przynajmniej dla mnie, przesadzone należy przyznać, że autor naprawdę świetnie się spisał tworząc bardzo dobry kryminał. 


A na koniec ulubiony utwór Flawii.





poniedziałek, 17 listopada 2014

W środowisku huczy.

W środowisku czytelniczym huczy od kilku dni w związku z głośnym sporem między pisarzem Konradem T. Lewandowskim a blogerką-recenzentką. Ze sporu wynikła bardzo rozbudowana dyskusja dotycząca merytorycznego poziomu blogów książkowych i kultury wypowiedzi. Czy jest to tylko zagranie medialne, czy (jak sugerują facebookowi fani Nie jestem statystycznym Polakiem, lubię czytać książki) standardowe zachowania autora na krytykę nie mnie osądzać. Ale jako początkująca blogerka chciałabym odnieść się do zarzutu braku kompetencji jaki ponoć nas, blogerów książkowych, cechuje.

Zacznijmy od tego, że blogerem może być każdy. Założenie bloga trwa 5 minut i gotowe - swoje pierwsze wprawki pisarskie możesz wrzucić w obieg. Uważam jednak, że bardzo złym pomysłem jest wrzucanie wszystkich blogów do jednego worka. Są blogi bardzo amatorskie (jak mój) i są blogi fachowe (m.in. blog Jarosława Czechowicza). Gdzieś pomiędzy jest też cały szereg blogów, mających wielu fanów i współpracujących z wydawnictwami i autorami. Wydaje mi się, że żadne szanujące się wydawnictwo ani tym bardziej żaden szanujący się autor nie przysłałby książki do recenzji grafomanom - z szacunku do siebie i do swojej pracy. Z drugiej strony wydaje mi się też, że najcenniejszą opinia jest opinia czytelnika; prosty odzew - podoba mi się lub nie. Bo w tym wszystkim chyba o to chodzi. Literatem nie jestem, książek nie piszę, ale jeśli nie chodzi o gust czytelnika, tylko o SZTUKĘ to po co przejmować się krytyką?

Inna rzecz, że blogów amatorskich, które mają wysokie ambicje jest zbyt wiele. Tu polecam dwa teksty opublikowane na blogu Wydawnictwa Jaguar: pierwszy dotyczy kompetencji blogera (4 akapit od góry), drugi nawiązywania współpracy z wydawnictwami.

Jestem grafomanką. Nie ukończyłam filologii polskiej, nigdy nie pisałam prawdziwych recenzji. Bloga założyłam, bo mnie do tego namawiano. Jak pisałam w pierwszym poście, forma ta ma na celu podzielenie się przemyśleniami po przeczytaniu książek. Zamieszczam tu refleksje (bardzo subiektywne), nie aspiruję do miana krytyka czy specjalisty w danym temacie. Jeżeli używam słowa "recenzja" to bardziej jako skrótu myślowego. Jest mi zawsze przyjemnie, kiedy ktoś przeczyta moje przemyślenia, tym bardziej jeśli je skomentuje. (Szczególnie miłe jest, kiedy autor książki, którą czytałaś/czytałeś odezwie się i doceni Twoją chęć pokazania jego książki szerszemu gronu, doceni wysiłek (mniejszy lub większy) jaki w pisanie posta włożyłeś). Wydaje mi się, że część blogerów (bo to przecież nie same dziewczęta) ma podobne podejście. I chyba trzeba zacząć rozróżniać też blogi recenzenckie od blogów książkowych.

Na zakończenie jedna uwaga: krytyka powinna być konstruktywna; refleksje są czysto subiektywne, a przecież są gusta i guściki i o nich się nie dyskutuje.


czwartek, 13 listopada 2014

Jezioro osobliwości.

Długi weekend (uświetniony obrzydliwym przeziębieniem  i nadaremnym oczekiwaniem na przesyłkę z książkami) spędziłam na odświeżaniu staroci. Od dawna miałam ochotę przypomnieć sobie losy Ani Shirley i przygody Bilbo Bagginsa. Sięgnęłam jednak po jeszcze jedną książkę i o niej słów kilka dzisiaj.

K. Siesicka, Jezioro osobliwości
Marta mieszka z mamą w malutkim mieszkanku (15 m²). Są we dwie i jakoś im się układa. Pewnego dnia Marta dostaje list z prośbą o spotkanie od nieznajomego chłopaka. Nie ma bladego pojęcia dlaczego niejaki Michał Soroko chce się z nią spotkać. Jednocześnie w jej życiu szykują się ogromne zmiany – jej mama poznała mężczyznę, z którym chce spędzić resztę życia. Marta musi się przeprowadzić i spróbować nawiązać choćby nić porozumienia z Ojczymem, co oczywiście nie będzie łatwe.
Mój egzemplarz z 1973 roku, z okropna okładką i pożółkłymi stronami.


Książka Siesickiej jest, z jednej strony, zwykłą obyczajówką, z drugiej bardzo ciekawą analizą dorastania. Zawiera wszystkie elementy, które są mile widziane w takich książkach: problemy szkolne, oklepany trójkąt miłosny, konflikt pokoleń. W połączeniu z elementami tak charakterystycznymi dla PRL-u, jak brak cytryn i aspiryny w sklepach, segmenty z Przeskoku, warszawskie neony (na ulicach, a nie w muzeum!) czy pogadanki uspołeczniające i brakiem komórek czy komputerów, całość sprawia wrażenie książki bardzo przestarzałej i nie współgrającej z życiem współczesnej młodzieży. Do tego ten język - tak bardzo inny od języka nam współczesnego. Niby nie używa się tam archaizmów, ale każde zdanie ma bardzo specyficzny wydźwięk (np. – Przepraszam Cię, Marto, ale pójdę teraz do ojca. - dodajmy, że to kwestia wypowiedziana przez licealistę!). I jeszcze niektóre zachowania. Wyobrażam sobie z jaką nagonką (m.in. na FB) spotkałaby się scena, w której matka policzkuje córkę. Albo kiedy dwóch kumpli daje się ponieść emocjom. Za okłamanie nauczycielki czy bezczelność też już się raczej ze szkoły nie wylatuje.

Ale, mimo że książka powstała w 1966 roku i odpowiada ówczesnym realiom, wiele problemów pozostaje bardzo bliskich także współczesnej młodzieży. Mnie przede wszystkim w pamięci utkwiły dwa zdania: „Rzeczywiście, wszystko mam, z wyjątkiem prawdziwego domu i matki, która ma dla mnie czas” oraz „Ona jest wiecznie spóźniona, na nic nie ma czasu, a już na pewno nie ma go dla mnie”. My też coraz częściej obserwujemy dorosłych, którzy w tą pogoń (za pieniędzmi, za dobrobytem, za karierą) dali się wciągnąć. A kiedy chcemy zwrócić na siebie ich uwagę sięgamy po zachowania negatywne. Podobnie wygląda to z punktu widzenia dorosłych – chcemy dać naszym dzieciom wszystko, ale zapominamy czym „to wszystko” jest.

Siesicka wskazuje także na problem nawiązania relacji między pasierbicą a ojczymem i komplikacji jakie wynikają z tego dla całej rodziny. Pokazuje, jak ciężko się nauczyć z kimś mieszkać, poznać i zaakceptować jego zachowania i nawyki. A przecież w takiej sytuacji znajduje się coraz więcej osób.

I jeszcze pierwsza miłość. Poszukiwana (tu kolejny cytat: „Ilekroć poznaję jakiegoś chłopca, rozpatruję go natychmiast jako potencjalnego kandydata na sympatię”), wytęskniona i nie w pełni zrozumiana. Taka, którą często łatwo pomylić z chęcią akceptacji, chęcią bycia zauważonym. Taka, w której nie znamy jeszcze zasad, gdzie chcemy (trochę dziecinnie) utrzeć komuś nosa i zapominamy o konsekwencjach. Miłość młodzieńcza, bardzo dziecinna i chyba najważniejsza – bo pierwsza.

O wartości książki świadczą jeszcze dwie rzeczy: sama fabuła – naprawdę bardzo, bardzo dobra oraz niesłabnąca popularność. Ciekawa jest także forma: fragmenty pamiętnika Marty czytane przez jej Ojczyma w ramach retrospekcji, próby zrozumienia pewnych wydarzeń i ich tragicznego finału. Dodam jeszcze, że na podstawie książki w latach 70 powstał film.


http://www.filmweb.pl

Podsumowując powyższe rozważania, choć książka może wydawać się przestarzała i nieaktualna wydaje mi się pozycją ważną i wbrew pozorom aktualną. Bo mimo zmieniającej się otoczki, problemy młodzieży są niezmienne. I jeśli weźmie się poprawkę na inną epokę, można z tej książki naprawdę wiele wynieść. Polecam ją nie tylko młodzieży, ale i rodzicom (warto spojrzeć na nasze wybory z drugiej strony).

poniedziałek, 10 listopada 2014

smutne wnioski

Ostatni poniedziałkowy post (o szufladkowaniu książek dla młodzieży) i wpisany poniżej komentarz Anny z Book loaf zostawił we mnie jakąś zadrę, której nie mogę się pozbyć. Tak naprawdę bardzo boli mnie, że literatura młodzieżowa jest traktowana tak bardzo po macoszemu. I nie mam na myśli teraz tylko porządkowania książek w sklepach czy bibliotekach, braku określonych kategorii, ale o pójście znacznie dalej, mianowicie o samą treść książek.

Ostatnio większość pozycji, które do mnie trafiają pisana w oparciu o utarte schematy i oklepane motywy. I choć jest to strategia przyjmowana przez wielu pisarzy od wielu, wielu, wielu lat; strategia, która się doskonale sprawdza i sprzedaje (więc czemu z niej rezygnować), nie mogę pozbyć się wrażenia, że pisarze książek dla młodzieży, z tymi inspiracjami, w swoich książkach idą trochę za daleko. Wiem, że pewnych kalek uniknąć się nie da i pewnie ciężko o zupełną oryginalność, ale czym innym jest czerpanie inspiracji a czym innym bezczelnie zżynanie.

Nie jest to zresztą tylko moja obserwacja. Autorka bloga wydawnictwa Jaguar już jakiś czas temu zrobiła zestawienie wątków, jakie w literaturze młodzieżowej muszą się znaleźć. I chociaż nie mam nic przeciwko większości z nich, kolejna książka w której występuje ¾ z ww. staje się nudna. Najbardziej nudzą mnie (co pewnie zauważyliście w recenzjach) wszelkie trójkąty miłosne (czyli motyw zgrany bardziej od najczęstszego chyba w literaturze motywu podróży: bo trójkąt jest zawsze taki sam, a podróże co raz to inne).

Pół biedy jeśli wykorzystany jest ten sam główny motyw, ale fabuła się różni. Ale czasami trafiają do mnie głosy, że inspiracje są bardzo nadużywane. Jak w wypadku książki „Testy” J. Charbonneau. Książki nie czytałam (może i dobrze), ale recenzja z bloga Na zimowy i letni wieczorek jest dla mnie źródłem wiarygodnym. Tym bardziej doceniam autorów nieszablonowych.

Wątpię, żeby książka, w której wiemy co zdarzy się za chwilę potrafiła wciąż bawić i dawała frajdę. I żeby jeszcze ta powtarzalność coś za sobą niosła. Wnosiła coś sensownego w życie czytelnika. Uczymy się przez częste rekapitulacje, więc miałoby to sens. Ale nie. Bardzo ciężko znaleźć mi pozycje, które stanowią coś więcej niż czasoumilacz lub odmóżdżacz. Nie chcę tu pisać, że takie książki są niepotrzebne! Osobiście bardzo je lubię. Ale czasami chciałabym napisać: „to bardzo wartościowa książka”, a nie ograniczać się do: „świetnie się bawiłam”.



Drugą stroną medalu są lektury szkolne. Zgadzam się tu całym sercem z prof. Miodkiem, który napisał: „dziecko, wiem, że nie trawisz pewnych lektur, ale dobrze by było, żebyś wiedział (wiedziała), ze taka była konwencja estetyczna”(Wszystko zależy od przyimka, Warszawa 2014, s. 251). Jakie inne książki pokażą nam jak zmieniał się język? I może to strasznie belferskie z mojej strony, ale uważam, że na przedmiocie o nazwie JĘZYK POLSKI bardzo ważne. Wydaje mi się jednak, że szkoły nie powinny zamykać się wyłącznie w liście lektur. 

Będąc w gimnazjum miałam świetną polonistkę. Namówiła nas, żebyśmy jedne zajęcia poświęcili przedstawieniu książek, które lubimy, które coś nam dały. Nie tylko zmusiła nas w ten sposób do wyjścia poza kanon lektur, ale natchnęła do sięgnięcia po inne publikacje polecane przez naszych rówieśników. Fajnie też, że zawsze z początkiem września w środowiskach czytelniczych temat lektur powraca, a dyskusja pozwala na wyłowienie kolejnych wartościowych pozycji, które dotąd ginęły wśród innych książek. Bo to trzeba podkreślić – książek dla młodzieży jest bardzo dużo. O różnej wartości zarówno wychowawczej jak i artystycznej, ale te książki SĄ! Kluczową umiejętnością jest kwestia wyboru takich pozycji, które nas interesują.



Liczba osób czytających wciąż spada. I nachodzi mnie tu myśl czy nie jest to przypadkiem nasza wina? Bo przecież pewne nawyki zdobyte w dzieciństwie zostają na zawsze. Czy to my nie powinniśmy podsuwać nowemu pokoleniu książki, na których my się wychowaliśmy, które u nas się sprawdziły, szukać czegoś co ich zainteresuje? Czy to nie od nas zależy, czy dzieciaki będą potrafiły określić co lubią a czego nie? 
Po przyznaniu Pokojowej Nagrody Nobla widziałam w telewizji rozmowę Agaty Młynarskiej i Pawła Królikowskiego. Prowadząca wyraźnie zachwycając się młodziutką laureatką stwierdziła, że potrzeba jest więcej takich dzieci, które zmienią świat. Odpowiedź aktora podbiła moje serce. Stwierdził on (przytaczam z pamięci, mam nadzieję, że oddam sens), że to my, dorośli, ten świat tworzymy, a co za tym idzie, to my powinniśmy stworzyć takie warunki, żeby dzieci nie musiały już walczyć.

I najsmutniejsze z tego wszystkiego jest to, że osoby, które czytają doskonale o tym wszystkim wiedzą i coś z tym robią. A Ci, którzy nie czytają nawet tego głosu nie usłyszą, o podjęciu działania nie wspomnę.


czwartek, 6 listopada 2014

Wnuczka do orzechów

Panie i Panowie,
Oto przed Wami 20 (!) tom Jeżycjady. Tak, tak. Pani Musierowicz wraca. Po kontrowersyjnej McDusi (do której mam stosunek znacznie mniej krytyczny niż większość czytelniczek, może z sentymentu do całej serii) najnowsza część wydaje się powrotem do czasów największej świetności autorki.


Józef Pałys nie dostał się na medycynę. Stało się to powodem kolejnej karczemnej awantury, którą zrobiła mu jego wybuchowa mama. A że ojciec Józinka i inni członkowie rodziny stanęli po stronie niedoszłego studenta, wkurzona na cały świat (z mężem, który w dodatku odwołał ich wspólne wakacje i przebąkiwał coś o klimakterium na czele) wyrusza żeby odreagować. Pomysł mogłoby się wydawać doskonały, ale Ida przyciąga nieszczęścia – w lesie spada z mostku, rani się w nogę i traci przytomność. Znajduje ją i ratuje Dorota Rumianek – mieszkająca na wsi, sympatyczna, młoda dziewczyna. Obie przypadają sobie do serca, a szereg zdarzeń sprawia, że Ida (chcąc dać rodzinie nauczkę) wynajmuje u Doroty i jej babć (Andzi i cioci-babci Wiktoryny) pokój na cały miesiąc. Pani Pałys ponadto ściąga na wieś Ignacego Grzegorza. Ida ma w tym swój cel - planuje pomóc mu uleczyć złamane, przez niecną McDusię, serce. Oczywiście jest to dopiero początek historii.

Od książki nie mogłam się oderwać. Genialna historia; wspaniali bohaterowie (z uwielbianym przeze mnie od początku Józinkiem na czele); upalny, remontowany Poznań (tylko Poznaniacy znają ból towarzyszący Borejkom) oraz tyle ciepła i mądrości, ile tylko papier dał radę przyjąć. Może nie ma tu już zwrotów łacińskich na co drugiej stronie, może wszyscy się już postarzali i nawet Poznań trochę im zbrzydł, ale i tak przy czytaniu czuje się tak samo jak przy ukochanej „Idzie sierpniowej” czy „Pulpecji”.

Co mi się tak podobało? Ignacy Grzegorz przestaje być wreszcie miągwą i ciamcialamcią i wreszcie mężnieje (dla samej przemiany tego mazgaja warto książkę przeczytać). I dobrze, bo młodego skarżypyty i późniejszego, zakochanego pseudowrażliwca miałam serdecznie dosyć. Po drugie podobała mi się okładka, zresztą jedna z ładniejszych w serii. Musierowicz udało się oddać cały urok Doroty (czego nie można powiedzieć np. o okładce Pulpecji).

 Po trzecie: użycie gwary – Poznań ma jedną z ładniejszych gwar w Polsce, a słychać o niej tak mało. Osobiście uwielbiam, kiedy na ulicy (szczególnie starsi panowie) tak śpiewnie mówią. Sama chciałbym porządnie, po wielkopolsku, zaciągać.
Wymieniając dalej, podobały mi się opisy przyrody. Nie jest to Orzeszkowa, ale według mnie to działa tylko na plus. Aż człowiek zatęsknił za latem i wielkopolską wsią. Bardzo lubię też u Musierowicz wszystkie „mądrości”. Autorka uczy rzeczy oczywistych (przynajmniej jak mogłoby się wydawać) – należy bronić słabszych, współczuć, szanować starszych i pamiętać, że praca uszlachetnia. Ale robi to z takim wyczuciem i z taką delikatnością, że nie można jej posądzić o puste moralizatorstwo. I na koniec to, co chyba dla mnie jest najważniejsze: podobało mi się to, jak Musierowicz opisuje wyjątkowe „momenty”. Mam świadomość, że to wydaje się strasznie przesłodzone i cukierkowate, ale z doświadczenia wiem, że takie chwile, kiedy wszystko wokół zwalnia i przestaje się liczyć, zdarzają się w rzeczywistości.

Co do uwag krytycznych: nie przemawia do mnie aż zbyt praktyczna Dorota. Bo mimo wszystko ciężko znaleźć dziewczynę, która zadowala się jedną kiecką i jedną parą spodni. Nawet na wsi. Wiem, że wpisuje się to w koncepcję i że Dorota jest „specyficzna”, ale bez przesady. Brakowało mi też rozwiązania kwestii pożaru. Rozumiem dlaczego ten opis znalazł się w książce i uważam, że przyczynia się do propagowania bardzo ważnych wartości, ale wątek mógłby być dłuższy, a przynajmniej zakończony, a nie tak trochę ucięty.

Mimo kilku uwag  (o których wspominam wyłącznie z rzetelności – mnie za bardzo nie przeszkadzały) zachęcam wszystkich do sięgnięcia po „Wnuczkę do Orzechów”. W mojej opinii jest to Musierowicz w jednym z lepszych wydań i na pewno na stałe zagości wśród moich czytelniczych kanonów obok Noelki, Pulpecji i kilku innych. 


poniedziałek, 3 listopada 2014

Turquiss friendly

Ostatnio coraz częściej wydaje mi się, że jestem za stara na niektóre książki. Irytują mnie ograne motywy i książki, które zostawiają we mnie niesmak przez swoją brutalność czy wulgarność. A ze względu na tematykę mojego bloga powinnam przynajmniej się starać podchodzić do książek pozytywnie, z pewnym entuzjazmem nawet, a nie nastroszona jak mój kot, kiedy się czegoś boi. Bo książek bać się nie należy, prawda? Ale mnie coraz bardziej niektóre przerażają. I zastanawiam się czy nie udałoby się jakoś określić książek, które mnie bawią, które coś za sobą niosą, które są „Turquiss friendly”. I jako zawodowa archiwistka i miłośniczka porządku próbuję szufladkować. Wiem, że nie brzmi to dobrze, i że rodzice uczyli, że tak robić nie należy, ale jakiś porządek musi być!

Zaczynam porządki w drodze do domu. Wchodzę do księgarni i szukam inspiracji. Według jakiegoś klucza to poukładane być musi, prawda? I jest. Według dziedzin literatury. I jak w wypadku „normalnej” literatury jest to w miarę logiczne (bo kryminał jest w kryminałach, fantastyka w fantastyce, powieści obyczajowe w literaturze polskiej lub obcej, poezja w poezji, a książki, w których wszystko się miesza trafią na półkę tej dziedziny, z której czerpią najwięcej), to w wypadku książek przeznaczonych dla młodzieży szlag człowieka może trafić na miejscu. U nas w księgarniach bowiem książki dla młodzieży to osobna dziedzina. Bez „poddziedzin”. Książki układa się tam alfabetycznie według autorów. A czy to fantastyka adresowana dla młodszych/starszych, paranormal romance, NA, YA, przygodowa, sensacyjna czy też kryminał to już nie ma znaczenia. 




I współczuję wszystkim członkom rodziny, które chcą rodzinnego małolata książką obdarować. Nawet jeśli wiecie, co obdarowywany lubi czytać to znalezienie czegoś podobnego może zająć Wam pół dnia i skończy się na tym, że będziecie wyciągać książkę za książką i czytać opisy na okładkach (o ile tak owe są). Ewentualnie kupicie książkę, która przyciągnie Was okładką lub chwytliwym tytułem.  



Pogodziłabym się z tym może w księgarniach, ale w bibliotece jest to samo. Tam też znajdują się regały z szumnym określeniem „literatura młodzieżowa” i tyle. Miłego szukania.


Idąc dalej – nawet Wikipedia nie dała mi odpowiedzi! Wydziela książki dla dzieci i młodzieży, w dalszej części wprowadza natomiast podział na narodowość autora (i tak mamy książki niemieckie, hiszpańskie czy amerykańskie).

Szufladki dobre nie są, wiem o tym. I szufladkowanie nie jest łatwe. Nie jest nawet przyjemne (szczególnie dla autora o czym głośno mówi m.in. Jadowska).  Ale jakoś wydaje mi się potrzebne, przynajmniej na tyle, żeby Harry Potter i Zmierzch, Zwiadowcy i Coś do ukrycia, CHERUB i Jeżycjada nie trafiali do jednego worka.




Postuluję więc wprowadzenie dalszego podziału. Na dziedziny lub gatunki. Podam kilka dla przykładu:
- powieść obyczajowa: czyli książki o normalnym życiu zupełnie przeciętnych osób np. Jeżycjada

- fantastyka: czyli książki z nierzeczywistymi bohaterami w wymyślonych światach, często historyzujące (ach, kto nie kocha średniowiecza: miecze, długie kiecki etc.) np. Szklany tron

- urban fantasy: jak wyżej, tylko bardziej współcześnie. I w miastach np. Szamanka od umarlaków.

- dystopia: postapokaliptyczna fantastyka np. Mroczne umysły.

- paranormal romance:  romans człowieka z istotą fantastyczną np. Zmierzch.

- horror: książki, które przyprawiają o gęsią skórkę ze strachu, np. Ulica Strachów;

- powieść przygodowa: oparta na motywie podróży, np. Tomek w Krainie Kangurów;

- powieść detektywistyczna: czyli standardowe dochodzenie, np. seria CHERUB.


W związku z moim dylematem podział ten jest jednak wciąż momentami niewystarczający. Blog wydawnictwa Jaguar  podsunął mi kolejny podział - na kategorie wiekowe. Pozwolę sobie zacytować:

Middle Grade – literatura dla młodszych nastolatków, takich tam z podstawówki i z początku gimnazjum. Harry Potter! Coś w ten deseń.

Young Adult – literatura dla starszych nastolatków, takich niby bardziej starszych, ale tak naprawdę to nie wiadomo, bo czytają ją zarówno dwunasto- jak i osiemnastolatki. Dopuszczane: pocałunki, sceny mordu, obcinanie głów, mutacje, tłuczenie kijem. Niedopuszczane: seks.

New Adult – najnowsza kategoria obejmująca zakresem czytelników w wieku 18-30 lat. Z grubsza to samo, co Young Adult, ale może kupi ktoś starszy, zwłaszcza jeśli nie dopuszcza do siebie myśli, że że jest coraz mniej Young, a coraz bardziej Adult.”

Patrząc na przykłady jakie podaje wikipedia (dla YA np. Igrzyska Śmierci czy Dary Anioła; dla NA np. książki Cory Carmack czy Sylvii Day ) to zostanę gdzieś między MG a YA. Przykładowe książki z NA jakoś mnie nie porwały. A gdy trafiam na ich recenzje w komentarzach bezczelnie porównuję je do tanich Harlequinów (żeby nie było, też je czytywałam więc co nieco na ten temat wiem). Nawet okładki (przykładowa zamieszczona wyżej w zestawieniu ze Zwiadowcami) wygląda Harlequinowo. 
Bardzo irytuje mnie w nich to podejście YOLO, o którym czytałam na blogu Jaguara Roiłam sobie, że filozofia ta trafia głównie to tzw. gimbazy, a tu promuje się ją w książkach dla osób między 18 a 30 rokiem życia! Do mnie żadne YOLO nie trafi, więc i te książki porzucę z lekkim sercem.

Może informacja o kategorii wiekowej powinna znaleźć się na okładce? Tak jak w telewizji mamy oznaczenia programów (zielone, żółte i czerwone) może i tu miało by to sens? Nie żebym nawoływała do rewolucji i zachęcała do sprawdzania dowodów osobistych przy zakupie Grey’a. Ale oznaczenie takie pomogłoby (przynajmniej mnie) odnaleźć się w tym bałaganie.


Powyższe przemyślenia miały mnie doprowadzić do określenia jakie książki powinnam czytać, o jakich książkach powinnam pisać tutaj, tak, żeby mieć przy tym jak najwięcej zabawy. Oto definicja:

Książki Turquiss friendly – książki dla młodzieży z gatunku fantastyki, dystopii, urban fantasy i powieści obyczajowej, kwalifikujące się do kategorii wiekowych middle grade i young adult.

I takie książki mam nadzieję czytać i recenzować.



Chciałabym podziękować Gosi i jej Mamie, które (jak zwykle) tłumaczyły mi zawiłości filologiczne (chyba muszę iść jednak na filologię i się dokształcić). 

Polecam także moją recenzję książki, którą otrzymałam od wydawnictwa de Facto, a która dostępna jest na portalu Sztukater (pod tym linkiem). Ze względu na nią (i moje fatalne samopoczucie) w zeszły czwartek recenzja się nie ukazała, ale już wracamy do normalnego rytmu.