Blue Monday niby za nami, pogoda (przynajmniej w Poznaniu)
prawie wiosenna – bo i mrozu nie ma i słonko wychodzi, tylko zimny wiatr
przypomina, że to jednak luty; dni nawet stają się dłuższe na tyle, że wracam
do domu, gdy jest jeszcze jasno. A mimo to jakaś chandra mnie dopadła,
zmęczenie materiału, diabli wiedzą co. I jak zwykle sięgam po sprawdzoną
recepturę – zaparzam cały dzbanek gorącej, aromatycznej herbaty i staję przed
regałem. I szukam. Szukam inspiracji, pocieszacza, poprawiacza humoru i
nastroju. A jak wiadomo w takiej roli sprawdzają się najlepiej autorzy nam
znani i bohaterowie przez nas ubóstwiani. Może jestem jedyna, ale lubię wracać
do swoich ukochanych książek. Chyba dlatego lubię je mieć na własność – wtedy
mogę po nie sięgnąć o dowolnej porze dnia i nocy w zależności od aktualnych
fanaberii.
Mam całą listę książek „na wypadek”. I tę listę chciałabym
Wam przedstawić.
Na wypadek … zmęczenia: wtedy sięgam po książki łatwe i
szybkie. I nie przeszkadza mi, że od samego początku wiem jak książka się kończy
(podkreślmy, że na przewidywalność nie ma wpływu fakt, że książkę czytam po raz
setny). Takimi książkami są „Romanse sprzed lat”. Najbardziej podobają mi się
te, których akcja dzieje się w Anglii w okresie napoleońskim. A moją ulubioną
pisarką jest Suzanne Enoch. I nie dajcie się zwieść tytułom – to naprawdę
przyjemne czytadła, wychodzące po za standardowy romans w stronę m.in. wątków
kryminalnych. Ba, sam tytuł jest w stanie powalić na kolana (ze śmiechu), jestem przekonana też, że docenicie okładki.
Na wypadek … braku motywacji: sił do działania, nowych pomysłów
i wiary w to, że się uda zawsze dodają mi książki Jadowskiej. W nich – co by
się nie działo i w jakie tarapaty nie wpadła by główna bohaterka – zawsze można
znaleźć dużo (pozytywnej) energii.
Na wypadek… chandry: Szwaja. Jej książki są na tyle przyjemne, że wyciągają z największych dołów, pokazują, że może być lepiej – i nie ważne, że teraz nie stać mnie na zupę z kochanych ośmiorniczek. Hejterzy niech hejtują, ale dla mnie koloryzowanie Szwaji pozwala patrzeć na świat przez różowe okulary.
Na wypadek … chęci przeżycia przygód (na które mnie nie
stać): Riordan. Percy stał mi się na tyle bliski, że wybaczam nawet
karykaturalną próbę odtworzenia fabuły w filmie. W tej książce jest wszystko:
magia, dobra historia, fajna narracja, wątek miłosny i duuuużo tomów. (Kiedyś
to był Harry Potter)
Na wypadek… nostalgii: cała seria o Ani Shirley (oprócz
pierwszego tomu, którego osobiście nie znoszę). Czasem żałuję, że nie żyję w
czasach przełomu – kiedy kobiety mogły się rozwijać, ale ich priorytetem była
rodzina. I do tych sukni długich, jazdy bryczką i takiego sposobu wysławiania. Moja
dusza historyczki w końcu daje o sobie znać.
Na wypadek … utraty wiary w ludzkość: kiedy wydaje mi się, że świat jest zły, a ludzie głupi lekarstwem jest niezastąpiona Musierowicz. Nie wiem czy to przez „ciepło” bijące z tych książek czy może w wyniku zbytniego (a według niektórych szkodliwego) wyidealizowania świata, wiem jednak, że tych książek czasami potrzebuję.
I bez wypadku, ale dlatego, że to tradycja i rzecz kultowa: przynajmniej
raz w roku czytam Władcę Pierścieni (pomijając
rozdziały, jak Frodo wędruje przez Mordor). Bo tam jest wszystko
powyższe i dużo innego (czyli mówimy o prawdziwej klasyce).
I chociaż sięgam po te książki regularnie (pewnie
przynajmniej raz na pół roku) nie wierzę, że kiedykolwiek mi się znudzą. To moi
przyjaciele, których znam tak dobrze, że wiem co powiedzą za chwilę, a mimo
wszystko dalej potrafią mnie zaskoczyć.
Sięgnijcie czasem po książkę, którą już czytaliście.
Zobaczcie ile nowego można z niej wyczytać. Może, tak jak w moim przypadku, te
książki staną się Waszym lekarstwem na różne smutki. A jeśli macie takie listy –
podzielcie się nimi ze mną – może natchniecie mnie do zapoznania się z czymś
nowym i kolejnych powrotów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz