czwartek, 4 grudnia 2014

Tokio Hotel jako inspiracja.

Tydzień temu recenzji nie było za co przepraszam. Listopad mnie przygnębiał na tyle, że wszystko wokół umarło (z moim zapałem czytelniczym włącznie). Na szczęście mamy już grudzień – pachnący choinką i piernikiem, rozświetlony lampkami i błyszczącym śniegiem, rozruszany łyżwami i przedświątecznymi promocjami w księgarniach. Krótko mówiąc wracam na zwykłe tory.

Nie przekonam się do niektórych autorek. Chyba jestem uprzedzona. Próbuję, naprawdę próbuję je polubić (skoro pokochać ich pracy nie umiem), ale cały czas mi nie wychodzi. Nie zachwyciła mnie „Trylogia czasu” (wyobrażam sobie, jak cierpiały osoby, którym seria się podoba, a które musiały czekać na kolejne tomy), nie wciągnęło „Coś do ukrycia”, natomiast „Ostatnia spowiedź” (ostatnio wyszedł III tom), o której słów kilka dzisiaj wywołała bardzo wiele negatywnych emocji.

N. Reichter, Ostatnia spowiedź.
Późną nocą na prawie pustym lotnisku spotyka się dwoje młodych ludzi: Ally i Bradin. Bardzo szybko nawiązują kontakt i spędzają ze sobą całkiem przyjemnych kilka godzin rozmawiając. Każde z nich ma swoje problemy i jak doskonale wiadomo najłatwiej zwierzyć się obcej osobie. Szczególnie, że szansa na ich ponowne spotkanie jest bardzo niewielka: mieszkają w innych miastach, ba innych państwach (dobrze, że chociaż na jednym kontynencie). I mimo rodzącej się chemii nie mają szans na rozwinięcie tej relacji. Każde z nich ma bowiem swój sekret: Ally jest uwikłana w dosyć poprany związek, Bradin jest natomiast wokalistą młodzieżowego zespołu rockowego i zgodnie z podpisanym kontraktem nie może związać się z żadną dziewczyną (taka iluzja, że jak muzyk nie ma stałej dziewczyny to każda z dziewcząt ma szansę podbić jego serce!). W ciągu tygodnia od pamiętnej nocy na lotnisku Bradin odnajduje jednak Ally i daje to początek trzy tomowej serii nieszczęść.



Czytając tą książkę miałam jedno skojarzenie: Tokio Hotel. Pamiętacie ich może? Dopiero po przeczytaniu dwóch tomów sprawdziłam, że bohaterowie wzorowani byli na tym właśnie zespole (stąd ten obciachowy makijaż Bradina J), a pierwowzorem książki było opowiadanie fanowskie umieszczone na blogu. I, jak dla mnie, na blogu mogłoby pozostać. Gratuluję natomiast autorce inspiracji – fajnie jest odnaleźć w swojej pasji wenę. Książki, które powstały w oparciu o coś nam bliskiego, mimo że mają wady potrafią porwać tłumy. Wiem, że bardzo wielu osobom książka się podoba; czytałam mnóstwo bardzo pochlebnych recenzji i opinii i oczywiście szanuję ich zdanie. Rozumiem, że opowieść może się podobać, ale do mnie nie trafiła.



Szczerze mówiąc, nie wiem na co liczyłam – miłość, zazdrość, show-biznes, jako hasło reklamowe zupełnie do mnie nie trafia. Wszystko w tej książce było, ale mnie i tak czegoś zabrakło. Nie wiem czy sposób przedstawienia branży muzycznej czy kwestia budowania „dorosłego” związku w wieku lat 19 – czegoś było za mało.

Nie zachwyca mnie styl autorki. Jest bardzo prosty, sprawia, że książkę się „połyka”. Nie jest zły, nie zrozumcie mnie źle, ale nie zachwyca. Rażą mnie wulgaryzmy i niezdecydowanie autorki: bohaterowie to posługują się slangiem, to poważnieją i używają zwrotów do nich nie pasujących. Nie podobały mi się także wstępy do rozdziałów. Nie wiem czy miały stworzyć nastrój, wprowadzić czytelnika w klimat czy stanowić filozoficzne rozważania uzupełniając książkę o głębszy przekaz.  Podkreślić jednak należy, że autorka bardzo fajnie wprowadza wątki humorystyczne i doskonale buduje napięcie. Doceniam też ogrom włożonej przez nią pracy. Nie jest to na pewno opowieść, która  powstała na kolanie. Za ten wysiłek należy jej się uznanie.

Nie urzekła mnie też historia, która wydaje się mocno przegadana. Wyczuwam pewne braki w fabule, innych mam natomiast powyżej uszu. Jak długo można prowadzić kłótnie o przemilczenia? Największą nieścisłością i rzeczą dla mnie niezrozumiałą (znowu wychodzi, że stara jestem) jest uznanie, że chociaż główni bohaterowie rozmawiają ze sobą prawie cały czas, poznają się „na wylot” i próbują zbudować związek o kwestiach ważnych nie rozmawiają. Chłopak Ally – tabu, praca Bradina – cisza, itd.. Z ukrywania i zatajania rzeczy tak  ważnych nigdy nie wychodzi nic dobrego. Wydaje mi się, że gdyby pominąć wątki, które bohaterowie mogli by rozwiązać siadając i szczerze rozmawiając historia zmieściła by się w jednym tomie i byłaby zapewne znacznie mniej dramatyczna.

Bohaterowie też szału nie robią – Ally bardzo irytuje; Bradin, mimo że sympatyczny momentami okazuje się ciepłą kluchą i tylko Tom staje na wysokości zadania i wywołuje większe emocje. Ich kreacja nie wyróżnia się zbytnio na tle innych książek tego typu.

O zakończeniu, bardzo w stylu kiczowatego Hollywood, nie napiszę.

Tym co bardzo mi się spodobało, było podanie podkładu muzycznego. Czytasz sobie książkę i trafiasz na zapis: Podkład muzyczny: Hope - Who am I. Buduje to klimat poszczególnych scen, a niektóre utwory tak mi się spodobały, że weszły na stałe na moją playlistę.


„Ostatnia spowiedź” jest książką dla młodzieży. O miłości i wynikających z nich problemach. W pewnym sensie o dorastaniu i budowaniu własnej przyszłości. O tym, jak brak komunikacji może wpłynąć na Twoje życie. Nie należy szukać w niej niczego głębszego. Jest to książka szybka, łatwa i w miarę przyjemna. Jak dla mnie przegadana i niewykończona (jaki piękny paradoks), ale jest to opinia czysto subiektywna.

Mimo mojego negatywnego nastawienia i wielu uwag krytycznych uważam, debiut Reichter za całkiem udany. W książce widać jej pasję i chyba tylko dzięki niej dobrnęłam do końca.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz