poniedziałek, 27 października 2014

O jakości czytania


W poprzednich postach pisałam o tym czy czytamy, kto czyta i co czyta, co nas może motywować do czytania*. Teraz, zgodnie z sugestią Radka (kto by przypuszczał, że będę pisała posty na zamówienie J), chciałabym się zastanowić nad tym, dlaczego i JAK czytamy.

Uwaga! Dzisiejszy temat nie został potraktowany z dotychczasową lekkością (Lubię myśleć, że takową mam).

Umiejętność czytania i pisania jest jedną z pierwszych, które zdobywamy w szkole (są oczywiście wyjątki, które babcie –polonistki czytać uczyły już w wieku lat 3, ale przyjmijmy tu wersję bardziej statystyczną). Z każdym kolejnym etapem edukacyjnym zdobywamy coraz więcej wiedzy i umiejętności cały czas jednak ćwicząc i doskonaląc czytanie ze zrozumieniem. Od kiedy do oświaty wprowadzono standaryzację (i tak uwielbiane przez uczniów klucze) rozumienie tego, co się czyta, a co za tym idzie czytanie krytyczne i umiejętność wysnuwania wniosków stanowi podstawę większości egzaminów państwowych. I chociaż statystki pokazują, że współczesna młodzież czyta co raz lepiej (jakościowo, nie ilościowo) cały czas zastanawiam się jak to się dzieje, że niektóre osoby mają wciąż problem z tą, jakby nie spojrzeć, podstawową umiejętnością (a analfabetyzm wynosi w Polsce mniej niż 1 %!). Obserwuję bardzo często, że czytanie, mimo zakończonej w latach 50 XX wieku akcji alfabetyzacji kraju wciąż stanowi problem. Umiemy składać literki w słowa. Umiemy te słowa odczytać. Ale nie umiemy nadać im sensu. Nie umiemy krytycznie do tych słów podejść. Mamy problem z, już chyba przysłowiowym, „co autor miał na myśli”. Analiza najprostszych tekstów sprawia nam problem. I nie chodzi mi o teksty maturalne, gdzie nawet autor tekstu nie umie wstrzelić się w dobry klucz (tu przytoczyć można przykład J. Sosnowskiego).  I pół biedy, jeśli nie rozumiemy poezji czy tzw. literatury wysokiej. Gorzej, jeśli przerasta nas wypełnienie prostego (w założeniu) formularza.
Czy słowo pisane ma sens? Dlaczego od starożytności stanowi podstawę cywilizacji?
Na te pytania odpowiada Platon (i tu ukłon do Radka, który ten tekst mi podsunął). 


W dialogu prowadzonym między Sokratesem a Fajdrosem, pierwszy z wymienionych mówców przytacza opowieść o tym jak bóg Teut dał Egipcjanom pismo, jako lek na pamięć. Ówczesny władca, Tamuz, który każdy wynalazek oceniał, stwierdził, że nie jest to lek a „środek na przypominanie sobie”. Sokrates ponadto dowodzi, że przekaz ustny jest o tyle lepszy, że mówiący widzi reakcje rozmówcy i może zmienić np. dobór słów tak, aby być jak najlepiej zrozumianym. Podobnie jest ze słuchaczem, który ma możliwość zadawania pytań, domagania się wyjaśnień. Nic nie zaburza schematu komunikacji, nie ma źródeł pośrednich. Platon, w swoim dialogu podkreśla też, że najtrwalszym materiałem, w którym można coś „zapisać” jest dusza ucznia.
Platon, mimo że wielkim filozofem był, nie dostrzegł jednak całego potencjału omawianych umiejętności.
Próbując ogarnąć jakoś ten temat, nie tylko czytałam Platona, ale próbowałam też zrobić tabelkę przedstawiającą zalety i wady pisma. O to ona:
Zalety
Wady
Zachowanie szeroko pojętej wiedzy
Osłabienie pamięci
Sztuka
Różnorodność interpretacji
Wiarygodność
Mniej zaangażowany emocjonalnie**
Masowość

Pozwala na tłumaczenia


5:3!

Pisanie (i czytanie) ma wiele zalet. Służy przede wszystkim zachowaniu wiedzy. Upada tu platońska teoria o duszy, jako najtrwalszym przekaźniku. Nawet omówiony tekst zachowany został, bowiem za pomocą pisma (Ha! Platon hipokrytą J). Dalej, pisanie może być sztuką. Na dowód tego wystarczy chwycić wybrany tom poezji, gdzie układ, harmonia lub jej brak stanowią część samego przekazu (przynajmniej tak mnie uczyli przygotowując do odpowiedzi na pytanie: „co autor miał na myśli”). Słowo pisane, jak wskazuje historia, łatwiej można też uwierzytelnić; nadać mu mocy prawnej.
Od kiedy Gutenberg wynalazł druk, pismo może być także masowe, a co za tym idzie trafiać do większej liczby zainteresowanych. Spisanie tekstu ułatwia także tłumaczenia dodatkowo zwiększając zakres potencjalnych odbiorców. I mimo że obniża to po części wartość samego tekstu, bo jak pisał Platon: „kiedy się mowę raz napisze, wtedy się ta pisana mowa toczyć zaczyna na wszystkie strony i wpada w ręce zarówno tym, którzy ją rozumieją, jak i tym, którym nigdy w ręce wpaść nie powinna, i nie wie, do kogo warto mówić, a do kogo nie.” (Platon, Fajdros, wyd. Antyk, Kęty 2002, w. 275 e), liczba osób, do których tekst jest skierowany i tak jest znacznie większa niż w wypadku tekstu mówionego. Zresztą, nawet dzieła Homera zostały spisane i rozesłane w tej formie w świat.

Wady dostrzegam tylko te, które wskazał Platon. Szczególnie dokucza mi osłabienie pamięci – bez listy zakupów nie mam po co wchodzić do sklepu. Ale nie jest to wada pisma, a naszego lenistwa. To w końcu my pamięci nie ćwiczymy. Ilu z nas potrafi z pamięci zadeklamować coś oprócz Inwokacji i może ze dwóch fraszek? Różnorodność interpretacji zachęcać nas powinna do tym wytrwalszego uczenia się krytycznego czytania, dostrzegania ukrytego sensu. Ale może bez zakładania „klucza”.
Dodatkowo w tabeli znalazł się zapis, oznaczony ** (nie mój!), o utrudnieniu, jakie spotyka autora przy przekazywaniu emocji. Jednakże, patrząc na literaturę i bogactwo dostępnego języka wydaje mi się, że dobry autor z tym problemu nie ma.

Pismo zatem nie bez przyczyny leży u podstaw cywilizacji. To od nas zależy jak je wykorzystamy: ograniczymy się do prowadzenia rachunków, zapisów obrzędów, może filozofii czy też sięgniemy po pismo w jego najwyższym wydaniu – czyli obrobione i ukształtowane przez artystów, dla których pismo jest tylko tworzywem.

Tu należy zaznaczyć – zgadzam się, że nie wszystko powinno zostać zapisane i trafić do obiegu publicznego (mój świat bez Grey’a nie zmieniłby się zbytnio). Ale to od nas należy po jakie książki sięgamy. Bardzo bym chciała, żeby każda książka pozostawiała mnie z uczuciem kaca, żeby zmuszała mnie do podjęcia samodzielnych przemyśleń, rozliczenia się z pewnymi emocjami.


 Często jednak sięgam po odmóżdżacze, które sprawiają mi prostą przyjemność, a nie dostarczają rozrywki „na poziomie”. Z tego powodu, po przeczytaniu niektórych książek czuję się za głupia, na formułowanie wniosków. Ale w końcu ja też się dopiero uczę. Prowadzenie tego bloga uczy mnie formułować myśli i opinie i stanowi formę samodzielnej nauki. Jako ćwiczenie – polecam.

Apelowałam już o to i apelować będę: nie uczymy się składać literek – uczmy się czytać i to czytać krytycznie. Uczmy się cały czas. Jakość czytania zależy od zatem przede wszystkim od nas.



* gdyby kogoś interesowały ukazał się właśnie kolejny raport dotyczący czytelnictwa. Wynika z niego, że czyta więcej kobiet niż mężczyzn, więcej mieszkańców miast niż wsi i więcej osób z wykształceniem wyższym niż zawodowym, a czytamy więcej książek papierowych niż e-booków. Dla mnie żadnych rewelacji, ale może kogoś zainteresuje. 

czwartek, 23 października 2014

DZIURA.

Dzisiaj recenzji nie będzie, Po pierwsze dlatego, że o książce o której chciałam pisać napisać nic nie umiem. Minął już tydzień, podjęłam kilka prób, no i dalej nie umiem ubrać w słowa tego co myślę. Może wkrótce mi się uda.
Na razie jestem w stanie napisać tylko: POLECAM! Ta książka jest naprawdę rewelacyjna,



Po drugie wczoraj była premiera ostatniego tomu Olimpijskich Herosów. A ponieważ musiałam iść do pracy nie zdążyłam jeszcze go przeczytać. Dlatego zamiast pisać recenzję - czytam. Jak przeczytam, to podzielę się z Wami opinią (ew. rozpaczą związaną z okropnym zakończeniem!).


Wybaczcie. Miłego weekendu.

poniedziałek, 20 października 2014

z braku miejsca.

Dzisiaj będzie lekko, bez rozważań filozoficznych, bez tematów problematycznych. Radek, zwany Radarem podrzucił mi temat na kolejny felieton – trudny i arcyciekawy (dziękuję Radku!). Ale to za tydzień. Dzisiaj nie mam głowy do filozofii.

Nie mam też głowy do pisania o poznańskim Festiwalu Fabuły. Byłam tylko w czwartek, a i tak nie jestem w stanie ubrać tego w słowa. Powiem jedno: kto nie był, ten dużo stracił.

Zanim jednak poczytacie dzisiejsze „refleksje”, zachęcam do podpisania listu otwartego dotyczącego ustalenia jednolitej ceny książek. Może to wpłynie na poprawę nie tylko sytuacji rynkowej, ale i samego czytelnictwa. 

Brakuje mi miejsca. 50 m ² wydaje się dużą przestrzenią dla dwóch osób (i kota), ale mnie już ciasno. Mówiąc o sobie mam na myśli mój książkowy dobytek. Nie chcę sugerować, że moje książki się panoszą po całym domu – grzecznie sobie stoją na półeczkach, nie przeszkadzają prawie nikomu i czekają na swoją kolej. Ale stoją już niekiedy w dwóch rzędach. Chociaż to fanaberia i kaprys, ale jednak lubię jak stoją pojedynczo. Uwielbiam widzieć cały księgozbiór, myśleć sobie gdzie co leży i od czasu do czasu napawać się myślą, że może kiedyś będę miała bibliotekę z prawdziwego zdarzenia, w której liczba woluminów kilkukrotnie przekroczy tysiąc. Fanaberie fanaberiami, a książki stoją po dwie. I jak tu je sensownie ogarnąć?
Mając świadomość, że w swojej małej „tragedii” nie jestem odosobniona zasięgnęłam rady Internetu. Wujek Google wszystko wie. Pierwszy artykuł  dotyczył wyboru odpowiedniego miejsca na książki – nie pokój dzienny, niekoniecznie sypialnia, najlepiej hol lub biblioteka. Do tego odpowiednie światło, sekretarzyk, stoliczek. I co jeszcze?! Ja tu się martwię jak zagospodarować moją małą przestrzeń życiową, a nie jak urządzać wielki dom. Szukam więc dalej. Ale i te pomysły odpadają – schodów nie mam, takiego sufitu raczej też nie uda mi się zorganizować. Lubię po za tym mieć książki na wyciągnięcie ręki. Kupno regału, czyli rozwiązanie najprostsze, niestety też odpada. Szczególnie, kiedy weźmie się pod uwagę, że jeden regał stoi już i tak w kuchni.
Zostaje mi tylko (o zgrozo!) pozbycie się części księgozbioru. Na krótką metę to rozwiązanie już stosuję i działa: pożyczę książkę mamie, babci, MOJEJ UKOCHANEJ SIOSTRZE. I książki na jakiś czas z domu znikają. Problem zaczyna się kiedy książki wracają. Nie zrozumcie mnie źle: uwielbiam swój zbiór: całość i każdą książkę z osobna i bardzo nie chciałabym, żeby moje książki gdzieś przepadły. Bardzo się cieszę, że do mnie wracają. Zresztą, żeby je i siebie zabezpieczyć wszystkie (prawie wszystkie, bo o nowościach niekiedy zapominam) książki stempluje (jak bibliotekarka) i prowadzę swoją bazę danych. Pożyczam je zresztą tylko osobom, które o książki dbają i książki zwracają. That’s the rule! Ale jak już pisałam, jest to rozwiązanie na krótką metę.



Zostają rozwiązania bardziej drastyczne.  Wyrzucanie książek odpada.  Książki mają dla mnie ogromne znaczenie i takie bezceremonialne wywalenie do kosza mnie oburza. Nie chcę iść tu w porównywanie do chleba czy świętych obrazków, ale nie rozumiem jak można wyrzucać coś, co jest w dobrym stanie i może się komuś przydać. A może  ktoś akurat uwielbia PIWowskie wydanie Trylogii z lat 80, bo akurat takie miał w domu i chętnie odkupi (ja odkupiłam!) Nie  mogłabym ich też raczej spalić – palenie książek, jak wiemy z historii, nigdy dobrze się nie kończy.

I tu polecam kolejny artykuł , który wpadł mi dzisiaj w zachłanne łapki. Bo przecież proste rozwiązania są najlepsze: książki trzeba sprzedać lub oddać. Sprawa o tyle prosta, że miejski regał książkowy mam na przystanku w drodze do pracy (tam wychodzę jednak na zero: wcześniej czy później znajdę coś „dla siebie”, co chętnie przygarnę). Allegro i grupy na FB* są dostępne z domu. Wystarczy zrobić kilka zdjęć i wrzucić.

Tylko z czego zrezygnować? Moją poznańską biblioteczkę stanowią książki, które chciałam mieć, takie które uwielbiam i do których planuję wrócić. Pozostałe książki, ku utrapieniu mojej siostry, zostały w rodzinnym domu, w naszym wspólnym pokoju. Czekają na lepszy czas. No cóż, trzeba zrobić selekcję. Pomocą służy kolejna publikacja znaleziona w Internecie . 
Odhaczajmy więc:
1.      Książki, które się rozpadają – nie mam. Jeśli  coś się rozpada wystarczy zanieść do introligatorni.
2.      Stare podręczniki – nie mogę, bo się przydają. Naprawdę! I w korepetycjach i w pracy zawodowej.
3.      Książki, które były nietrafionym prezentem – dalej nic. Bo zazwyczaj sama sobie prezenty wybieram. No chyba, że to ja chybiłam.
4.      Książki już przeczytane, które jednak nie przypadły ci do gustu – ok, tu coś znajdziemy
5.      Podwójne egzemplarze – tu też coś się znajdzie.
6.      Książki, które masz od ponad dwóch lat, ale są wciąż nieprzeczytane – nie ma mowy. Jeśli czegoś nie przeczytałam to z braku czasu, a nie braku chęci. Takie zostają.

Efekt: wybrałam 11 książek.
 Hmm. Mało skutecznie, szczególnie, że lista książek „do kupienia” zajmuje spokojnie trzy kartki A4 (mogę udostępnić wszystkim, którzy chcieliby mnie wspomóc J). I zgodnie z modą, są to dosyć opasłe tomiszcza (i dobrze!). W każdym razie pierwsze koty za płoty. Teraz tylko trzeba je oddać/sprzedać. Boję się tylko, że następnym razem będzie jeszcze trudniej, bo nie znajdę już niczego co spełniało by kryteria z powyższej listy.


A Wy jak stoicie z miejscem na regałach? Macie jakieś skuteczne sposoby selekcjonowania książek??

*z FB książek więcej przygarniam niż pewnie kiedykolwiek będę w stanie sprzedać. Są świetne, bo często można trafić na nowości i książki w stanie bardzo dobrym/idealnym. Przestrzegam jednak przed oszustami, którzy psują renomę tak fajnej inicjatywie.




czwartek, 16 października 2014

Kości

E. Cherezińska, Gra w kości

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma dolinami był sobie... – tak zaczynały się bajki mojego dzieciństwa. Potem poszłam do szkoły i poznałam inne „bajki” – też o księżniczkach i dzielnych rycerzach – historię. To były świetne opowieści, bo PRAWDZIWE. Są na nie dowody. Czy Roszpunka istniała nie wiadomo, podobnie rzecz ma się z Kopciuszkiem, a taki Jagiełło istniał naprawdę i naprawdę dokopał Krzyżakom pod Grunwaldem. I to w historii lubię najbardziej.
I mimo że powinnam się cieszyć, że historia inspiruje pisarzy i a oni ją propagują w swoich książkach, denerwuje mnie nieziemsko historical ficition. Wymyślanie dialogów, podpinanie różnych emocji, przeplatanie postaci fikcyjnych z rzeczywistymi działa mi bardzo na nerwy. Dla mnie to trochę jak fałszerstwo. I dlatego od razu zaznaczam, że jestem uprzedzona i do takich książek podchodzę jak pies do jeża. Zresztą każdy, kto miał okazję spotkać mnie po lekturze „Przysięgi królowej” autorstwa C.W. Gortner wie, jak bardzo sfrustrowana byłam.
Książki Cherezińskiej polecało mi wiele osób. Zaczęłam od te, o której słyszałam najmniej, a która stanowić miała największą próbę, bo Zjazd Gnieźnieński od podstawówki uważam za jedno z najważniejszych wydarzeń w średniowiecznej historii Polski* i nie chciałabym, żeby ktoś te odczucia zmieniał.

Akcja książki zaczyna się w 997 roku, kiedy to na misję wyrusza z Gniezna św. Wojciech  z rodu Sławnikowiców, znajomy cesarza Ottona III. Ten biskup praski, znienawidzony przez czeskiego władcę porzucił stolec biskupi i za zgodą stolicy Piotrowej wybrał żywot misyjny. Wraz z przyrodnim bratem Gaudentym wyrusza z Gniezna do Prus. Z Gniezna, bo u Bolesława Chrobrego, polskiego księcia, zatrzymał się jego najstarszy brat; do Prus, bo to poganie, ale mniej brutalni niż pogańscy Połabianie.
Jak wiemy z historii św. Wojciech ginie śmiercią męczeńską, a jego zgon i kanonizację politycy próbują wykorzystać po swojemu. I tak Otton III ze swoimi zausznikami chce zbudować wielkie Imperium, oparte na idei chrześcijańskiej, a Bolesław Chrobry, prowadzący szeroko zakrojoną politykę, chce zdobyć koronę i uwolnić się spod wpływu biskupstw niemieckich. Kiedy plany obu bohaterów się krzyżują dochodzi do znanego wszystkim Zjazdu Gnieźnieńskiego.





Świat przedstawiony przez Cherezińską jest zbudowany naprawdę solidnie i rzetelnie. Autorka opiera się na badaniach historycznych i archeologicznych, jej książkę konsultował zresztą profesor Przemysław Urbańczyk, realia historyczne są zatem zachowane.
Akcja dzieje się kilku różnych miejscach przedstawiając historię symultaniczne z dwóch perspektyw: księcia Bolesława i Cesarza Ottona. Pozwala to na dogłębną analizę wydarzenia i zapoznanie się ze wszystkimi możliwymi konsekwencjami poszczególnych decyzji i wydarzeń. Podoba mi się, że Bolesław przedstawiony jest jako doskonały polityk, który prowadzi szeroko zakrojoną politykę, dba o swoje państwo i poddanych, jest świetnym wodzem i „prawdziwym facetem”. 
Jest to dla mnie szczególnie miłe, że Bolesław jest moim ulubionym władcą (i podziwiam go nawet wbrew profesorom, którzy twierdzą, że bardzo osłabił państwo i przyczynił się do pierwszego kryzysu). Bardzo ciekawie zbudowana jest także postać Ungera oraz przekonująco wytłumaczono podejmowane przez bohaterów działania. Zrozumiałe jest też dla mnie otoczenie cesarza kręgiem zaufanych ludzi – tak niesamowita koncepcja jaką było odnowione imperium rzymskie w duchu monarchii chrześcijańskiej, z jej wszystkimi szczegółami raczej nie mogła powstać w głowie jednego człowieka.


Dodatkowym atutem jest wydanie. Mimo że okładka do najpiękniejszych w mojej opinii nie należy, zorientowanie się laikom w treści książki ułatwiają zamieszczone na wewnętrznej części okładki mapy, plany grodów i budynków oraz zamieszczone w aneksie drzewa genealogiczne i słownik zwrotów łacińskich.


Raziło mnie natomiast wprowadzenie bardzo silnej motywacji emocjonalnej poszczególnych bohaterów. Nie chcę tu powiedzieć, że bohaterowie byli w rzeczywistości pozbawieni uczuć! Wydaje mi się, że do głowy człowieka wejść się nie da (szczególnie jeśli ten nie żyje od prawie 1000 lat), a przyjęcie pewnych interpretacji ich zachowań może narzucać sposób ich postrzegania. Uwielbienie Gerberta dla cesarza jest w mojej opinii w pełni zrozumiałe, ale odniosłam wrażenie, że wychowawca kreowany jest tutaj na homoseksualistę zakochanego w swoim wychowanku. I byłoby to dla mnie zrozumiałe gdyby istniały ku temu choćby przesłanki (a z tym się nie spotkałam; jeśli coś mi umknęło – poprawcie mnie, proszę!). Wydaje mi się jednocześnie, że Cherezińska za słabo podkreśliła wyjątkowość tej postaci na tle tych czasów.


Mimo mojego uprzedzenia do książek tego typu, Cherezińskiej należy pogratulować. Książkę czyta się bardzo dobrze. Akcja jest wartka, opowieść trzyma się faktów historycznych, bohaterowie są fascynujący. I mimo mojej pierwotnej niechęci książkę polecam i sama sięgnę do innych publikacji tej autorki.



* Kiedy byłam w podstawówce razem z klasą przygotowywaliśmy apel dla całej szkoły z okazji 1000-lecia Zjazdu. Przytaczaliśmy wtedy kroniki, opisywaliśmy wydarzenie i krótko mówiąc Zjazd od tej pory uwielbiam. :) Pani Zosi - mojej wychowawczyni i historyczce z podstawówki jestem za to wdzięczna do dnia dzisiejszego :)

poniedziałek, 13 października 2014

O czytaniu po przeczytaniu. Damsko-męsko.

Na samym początku zachęcam do polubienia mojego fan page'a na FB: https://www.facebook.com/turkusowabiblioteczka. Powstał on, żeby przestać spamować niezaintersowanym. 

I jeszcze zanim przejdę to rzeczy - chciałam ogłosić całemu światu, że mam najlepszą przyjaciółkę na świecie. Która leci hen, hen za ocean, jest w miejscu w którym bardzo chciała być i w którym jest milion rzeczy do zobaczenia/zrobienia, a i tak myśli o mnie i z największej (na pewno w Nowym Jorku a może i na świecie) księgarni przywozi mi prezent. Nieśmigielska - dziękuję! (jednocześnie polecam blogową relację Eli z NY).

Cudny magnes z NY

To do meritum. Staram się unikać stwierdzeń, że coś jest typowo damskie lub męskie. Nie mam też nic przeciwko łamaniu stereotypów – jak ktoś chce to proszę bardzo.
Przy czytelnictwie te podziały nigdy nie wydawały mi się jakoś szczególnie istotne. Kto czyta więcej, jak czytamy, co czytamy – takie statystki jakoś wydają mi się głupie i nie odzwierciedlające tego o co (przynajmniej mnie) chodzi najbardziej – czyli o to że CZYTAMY.
Ale ostatnio pojawią się coraz częściej artykuły i wypowiedzi podkreślające odmienność podejścia do czytelnictwa i pisarstwa w zależności od płci. A ja, chcąc być na czasie, czuję się w obowiązku (niewielkim co prawda) zabrać głos w dyskusji.

No to jak wygląda to czytanie według płci? Ostatnio czytałam tekst dotyczący wpływu rodziców na nasze czytelnictwo. U mnie, podobnie jak u autorki tekstu, Mamusia czytała więcej. I czytała to co ja. Nie podsuwała mi jakoś specjalnie książek, ale sporo o książkach opowiadała i sporo nam czytała. Dzięki mamie sięgnęłam po „Tajemniczy ogród”, książkę która była moim numerem jeden przez bardzo długi czas. I gust mamy podobny. Póki mieszkałyśmy razem nie zdarzało się, żeby coś co mnie zachwyciło nie zachwyciło mamy. Teraz bywa różnie (dla przykładu „Życie Pi” pokochałam z miejsca, moja mama wręcz przeciwnie), ale najczęściej też lubimy to samo. Obie zaczytujemy się w fantastyce, książkach obyczajowych i literaturze młodzieżowej. Szkoda, że najczęściej są to moje książki, które na maminych półkach potrafią „utknąć” nawet na rok.
A jak to wygląda u moich znajomych, którzy założyli albo planują założyć rodzinę? Zapytałam 15 par (wszystkim dziękuję serdecznie) i wyszło mi mniej więcej to samo. Kobiety czytają więcej książek (w przypadku 11 par). Panowie  natomiast najczęściej  sięgają po różnego typu artykuły i książki fachowe.  samo jest u mnie w związku – czytam zdecydowanie więcej książek od mojego lubego. Odzwierciedla to zresztą nasza biblioteczka. 

Dwie górne półki po lewej stronie są mojego lubego, reszta MOJA a i to nie całość :)

Kiedyś mnie to nawet denerwowało – bo inteligentni ludzie czytają, bo kiedyś zabraknie nam tematów etc. Przekonałam się jednak, że czytanie książek nie jest najlepszym wyznacznikiem. Bo i z moim lubym i z chłopakami moich koleżanek na każdy temat można porozmawiać (hurra, hurra). I wydaje mi się nawet, że wiedzę mają większą od nas (wybaczcie dziewczyny). :)
A jak wygląda kwestia tego CO czytamy. Czy istnieje podział na gatunki typowo męskie i żeńskie? Czy płeć w jakimś stopniu determinuje nasze gusty czytelnicze? W wypadku pań – chyba nie. Czytamy wszystko od Harlequinów przez klasykę aż po fantastykę i kryminały. Ale ciężko wyobrazić mi sobie moich znajomych panów czytających romansidła wszelakiej maści. Może to stereotyp, ale wydaje mi się, że nie bez kozery mówi się o istnieniu literatury kobiecej, nie słyszałam natomiast o literaturze męskiej.

Ba. Pisząc moją magisterkę doczytałam się nawet w opracowaniu naukowym, że taki gatunek jak PORADNIK przeznaczony jest dla kobiet, jako tych empatycznych i starających sobie samodzielnie w życiu radzić
I jeszcze dwa słowa o samej literaturze. O tym co cechuje literaturę kobiecą przeczytać możecie m.in. tutaj i tutaj . W pierwszym z nich padają pytanie, które pozwolę sobie przytoczyć: „Czy my, kobiety jesteśmy zatem bardziej uprzywilejowane, ponieważ mamy literaturę, której jesteśmy wyłącznymi adresatkami.  Czy też, oznaczenie literatury mianem kobiecej, jest oznaką traktowania nas, jako mniej wymagającego czytelnika, którego zadowala banalna historia o miłości, z serii, w której ona czuje się spełniona i szczęśliwa, dopiero wówczas, kiedy znajdzie się w jego silnych, męskich ramionach?”  Osobiście skłaniam się ku drugiej wersji, co nie zmienia faktu, że mimo że lubię takie książki, czuję się lekko urażona.


Idźmy dalej. Przyzwyczajenia czytelnicze.  Czy Panowie są większymi czytelniczymi pedantami? Osobiście tego nie odczułam. Chyba, żadne z nas pedantem książkowym nie jest. Jeśli chodzi o samo ułożenie na półkach – lubię mieć porządek, w swoim, unikatowym systemie (nie każdy tak ma?). I jak znika coś z półki od razu wiem co (czego mój chłopak przy takiej ilości książek nie jest w stanie pojąć). Denerwuje mnie też niechlujne przewracanie kartek (takie, kiedy gniecie się strony), ale nie mam nic przeciwko rozkładaniu książek w trakcie czytania grzbietem do góry. 


Ostatnio byłam też na bardzo ciekawej debacie dotyczącej kryteriów przyznawania Nagrody Fundacji im. Kościelskich. W trakcie dyskusji padła prośba z sali, aby rozważać kryterium płci przy przyznawaniu nagrody. Odniosłam wrażenie, że był to nawet zarzut dyskryminacji pisarek. Czekałam nawet na postulat wprowadzenia parytetów. I tak naszła mnie myśl, że skoro prawidłowości w dopasowywaniu gatunku do płci czytelnika chyba nie ma, tak może w kwestii pisarstwa taka dominanta istnieje. Czy to prawda, że to Panowie tworzą literaturę wysoką? Czy Panie piszą tylko romansidła i książki obyczajowe, mniejszą uwagę zwracając na język i styl? Wnioski pozostawię Wam, przytoczę natomiast kilka danych dla ważniejszych nagród książkowych:

Nazwa Nagrody
Ile razy przyznano nagrodę mężczyźnie
Ile razy przyznano nagrodę kobiecie
Nagroda Nobla (1901-2014)
100
12
Nagroda BOOKER’a (1969-2013)
34
13
Nagroda NIKE (1997-2014)
14
4
Nagroda czytelników NIKE (1997-2014)
11
7
Nagroda literacka Gdynia (2006-2014)
24
9
Paszport Polityki, literatura (1993-2013)
17
4
Nagroda Fundacji im. Kościelski (1962-2014)
115
18
 Nagroda im. Janusza A. Zajdla (1985-2013)
20
3


We wspomnianej dyskusji padło też stwierdzenie, że nagroda wiąże się z dużymi korzyściami finansowymi. Ciężko się z tym kłócić. Z drugiej strony nie mogę się zgodzić, że nagrody stanowią znaczną część finansów pisarzy. Bo gdyby tak było w rankingu Forbesa najbogatszych pisarzy również widać by było zdecydowaną dominację mężczyzn. A na liście przytoczonej w październikowym „Książki. Magazyn do czytania” znajduje się 7 panów i 6 pań. Dodam jeszcze, że przeglądając listy nagradzanych (światowe, nie uwzględniane powyżej – nie chciało mi się już liczyć) nazwiska te nie występują. Bo jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, żeby Nora Roberts czy Danielle Steel (z całym szacunkiem dla autorek) dostały Nobla czy Pullizera.  A ich dochody przekraczają 20 mln.

Specjalnie umieściłam też w tabeli Nagrodę im. Janusza A. Zajdla. Nagrodę specyficzną. Przyznawaną twórcom fantastyki, ale w ramach ogólnego głosowania (w trakcie konwentów). A i tak dominują Panowie. Powinnam jeszcze pewnie przeanalizować rankingi sprzedaży, ale post i tak jest już długi. To czy to faceci po prostu lepiej piszą, czy wszyscy jesteśmy szowinistami czy też może dyskusja na ten temat jest bezsensu (bo niektórych rzeczy nie należy porównywać) – pozostawiam do oceny Wam.


A jak Wy zapatrujecie się na kwestię płci w czytelnictwie?  Kto czyta więcej? Jak czytamy? Czym jest i jak jest oceniana tzw. literatura kobieca? I kto lepiej pisze?  Czekam na Wasze komentarze :)

czwartek, 9 października 2014

Kiedy nie my mamy pecha, a pech ma nas.

Szamanka od umarlaków, M. Raduchowska. 
(uwaga, będzie laurka)

POLSKA FANTASTYKA (po za Sapkowskim) NIE ISTNIEJE! Spotkałam się z taką opinią i, mój Boże, jak daleka jest ona od prawdy! Najpierw wpadł mi w ręcę Ziemiański i Achaja, następnie boska Jadowska i genialny Grzędowicz. Teraz sięgnęłam po Ćwieka, a na półce czeka Kossakowska i Cherezińska (chociaż jej książki trudno zaszufladkować). I każda kolejna książka przekonuje mnie, że nasza, ojczysta fantastyka jest dobra. Nawet bardzo dobra. I nie uwierzę wydawcom, który wieszczą jej zmierzch!

No to dzisiaj o książce niekoniecznie dla młodzieży, ale o takiej, na którą dłuuuugo czekałam (bo, bystra, nie wpadłam na to, że skoro w sklepie nie ma to może być w wydawnictwie) i o której CHCĘ napisać. Najpierw kupiłam drugi tom (przyznam, że na fali zakupów bodaj przed lub też po świątecznych; fajna okładka, opis też niezły), ale serii nie zaczyna się od środka. Jak już dotarł do mnie tom pierwszy przeczytałam całość w niecałe 2 dni. Chyba taka rekomendacja wystarczy?


Ida Brzezińska chce być normalna. Bardzo chce wyrwać się z pod opieki swojej magicznej rodziny, stanowiącej elitę magicznego świata, zrujnować plany rodziców i żyć po swojemu. I udaje się jej, bo mimo starań tatusia, jakoś większych mocy nie przejawia. Wyjeżdża do Wrocławia i podejmuje tam studia na bardzo ambitnym kierunku. Ida jednak ma pecha, a właściwie "to pech ma Idę". Bohaterka zaczyna widzieć duchy (jeden mieszka w jej pokoju w akademiku), na pierwszej studenckiej imprezie ma halucynacje i kończy gadając z lustrem. Ida wcale swoich mocy nie chce i nie czuje powołania, ale nie ma za bardzo wyboru. Na szczęście (czasem dopisuje nawet Idzie) w jej życiu pojawia się nieżywa ciotka, która przygarnia ją do siebie i szkoli na dobre medium. Ale żeby nie było łatwo - Ida okazuje się też banshee (a taki mix medium i banshee nazywamy szamanką od umarlaków) i przepowiada śmierć męża klientki ciotki (bo cioteczka dorabiała wróżeniem, z czegoś się trzeba utrzymywać!). Od tego momentu Ida musi się nim zaopiekować.

Po pierwsze bohaterka - Ida jest świetna. Jest złośliwa, uparta i ironiczna. Tekla - jeszcze lepsza. Gryzaka nie sposób nie polubić. I Pech. Można mieć pecha, prawda? Główni bohaterowie często go mają. Ale Raduchowska poszła dalej i pech ma cechy ludzkie. Sama idea jest dla mnie tak genialna i tak bardziej wiarygodna niż mityczny los, że Pecha pokochałam od ręki.
Cała książka przesycona jest specyficznym, często ironicznym humorem (który bardzo mi odpowiada). Czytając płakałam ze śmiechu, serio! Dodajmy do tego trzymającą w napięciu akcję, bardzo ładną okładkę i mamy przepis na sukces. Przynajmniej w moim odczuciu.

Naprawdę bardzo mocno polecam Wam polską fantastykę, polskie urban fantasy. Polecam też Waszej uwadze i pamięci Martynę Raduchowską. Szczególnie, że to kolejna autorka, która jest przemiła i odpowiada na maile od fanów (a ja się do nich mogę śmiało zaliczyć). Trzymam za nią kciuki i życzę jej nie tylko pokornej weny, ale i sukcesów i wytrwałości w pracy. :)

Czytaliście? Jeśli nie sięgnijcie po nią w najbliższym czasie. Jestem przekonana, że kiedy przyjdą szare dni ta książka poprawi Wam humor. :)
 I jak to mówią moi przyjaciele - POLECAM, WOJCIECHOWSKA.

poniedziałek, 6 października 2014

PDF

PDF to nie tylko format zapisu pliku ale i ... Poznańskie Dni Fantastyki (w ramach akcji "W Poznaniu lubimy czytać")

Wiem, powinnam się odnosić do tego co przeczytałam o czytaniu, ale nie mogę się oprzeć.

Panie i Panowie mój pierwszy konwent. Na małą skalę, ale ja należę do asekurantów i na głęboką wodę nie rzucam się bez przygotowania. PDF-y miały stanowić "wprawkę" przed Pyrkonem. Wiem, wiem, Pyrkon to inna historia - nie ta skala. Ale mimo wszystko warto poobracać się w towarzystwie. No i na PDFach była Jadowska (kto nie zna - dużo traci i powinnien nadrobić).

W samym centrum Poznania, w bajecznych przestrzeniach Zamku Cesarskiego w miniony weekend mijały mnie tłumy ludzi. Część w cosplayach, część ze specyficznym makijażem, część "normalna" wszyscy jednakowo sympatyczni. Spotkanie miało charakter jak najbardziej rodzinny - przez cały czas prowadzony był kącik dziecięcy, trwały rozgrywki w games roomie, starsi mogli natomiast uczestniczyć w rozbudowanym programie.
Na wszystkich uczestników czekała też bezpłatna loteria z nagrodami (sympatycznie, prawda?) a i przed samym wydarzeniem na FB odbyły się dwa (?) konkursy z nagrodami książkowymi.
Od razu warto zaznaczyć, że wszystko było też dobrze zorganizowane - prelegenci trzymali się wyznaczonego czasu, sale były pooznaczane, więc wszędzie można było trafić bez problemu, sprzęt nie nawalał, a gdy się miało jakis problem sympatyczni ludzie z plakietkami "organizator" chętnie pomagali. I w tym miejscu należą się ogromne gratulacje Klubowi Fantastyki Druga Era. GRATULUJĘ WAM SERDECZNIE! Przyjmijcie proszę moje wyrazy uznania i podziwu!

Mnie najbardziej interesowały prelekcje/panele. Uczestniczyłam w sześciu. I o nich słów kilka.

Pierwszy panel: Trudy i znoje przekładu literatury fantastycznej na język polski stanowił rozmowę z dwoma tłumaczami: Iwoną Michałowską - Gabrych i Radosławem Kotem. W świetnie prowadzonej przez Benedykta Jaworskiego rozmowie słuchacze dowiedzieli się jak zostać tłumaczem i poznali pewne rozwiązania stosowane przez wspomnianych tłumaczy. Mnie do serca przypadł najbardziej cytat przytoczonych przez panią Iwonę - "Tłumaczenie jest jak kobieta albo wierne albo piękne". Prowadzący zadawał pytania dotyczące nieprzetłumaczalnych wyrażeń, przypisów ("ile razy autor umieszcza przypis nieprzetłumaczalna gra słów, gdzieś na świecie umiera całe schronisko szczeniaczków"), tłumaczenia fraz słabo/nie znanych, tłumaczenia archaizmów i neologizmów oraz poprawiania autorów. Rozmowa ta była naprawdę fascynująca - kto nie był dużo stracił!

Następnie uczestniczyłam w prelekcji "W kręgu wierzeń Słowian - demony" prowadzoną przez Xweet'a. Poznałam kilka rodzimych demonów, o których nie miałam szczęścia słyszeć wcześniej np. mamuna, ale przede wszystkim dawno się tak nie uśmiałam. Prelegentowi gratuluję poczucia humoru i podejścia do świata. :)

W sobotę uczestniczyłam w jeszcze jednej prelekcji: "Czego o randkowaniu uczą nas paranormal romance, czyli dlaczego nie lubię Zmierzchu", którą prowadziła Aneta Jadowska.
 I tu też co chwilę słychać było salwy śmiechu. Należy jednak zaznaczyć, że Jadowska poruszyła - fakt, że w sposób lekki i przyjemny - bardzo ważną kwestię kształtowania wzorców. Przytaczając fragmenty książki analizowaliśmy współnie zachowania Edwarda jako partnera, który znęca się nad ukochaną. Niepokoić powinna wielka popularność książek promujących negatywne wzorce. Z prelekcji tej wychodziło się nie tylko z myślą Zmierzch jest kiczowaty, ale też z kilkoma kwestiami do przemyślenia. (Oburzone fanki Sagi odsyłam do wszelkiego typu testów pozwalających na stwierdzenie czy związek jest tokstyczny). 

To zdjęcie Jadowskiej dostałam kupując koszulkę.


I niedziela.
Dzień zaczęłam prelekcją "Sztuczna inteligencja w nauce i fanastyce" prowadzoną przez Przemysława Kwiatkowskiego. Fanastyki nie było dużo, ale było dużo AI i dużo nauki. Prelegent miał wiedzę niesamowitą, tylko ja nie do końca chyba ogarniałam wszystkie kwestie.

Szybka zmiana sali i... znowu Jadowska. Tym razem opowiadała o "Urban Fantasy czyli nowoczesne baśnie w miejskich aranżacjach". Z przykładami. Z obrazkami. Z polecanymi książkami. Jadowskiej trzeba przyznać jedno - każdą prelekcję ma przygotowaną w najmnieszych szczegółach (czasem tylko nie dogaduje się ze sprzętem) i jest świetna w swoich wystąpieniach.
A zaraz potem spotkanie autorskie. Utwierdziłam się w przekonaniu, że Jadowska nie tylko świetnie pisze, ale jest też przesympatyczna. I podpisuje książki!

Fot. P. Derkacz, zdjęcie pochodzi z fanpage'a Poznańskich Dni Fantastyki na FB.
Jest Jadowska, jestem i ja :)






Mój pobyt na PDFach zakończyłam kupując koszulkę z tess-shirt, z Dorą oczywiście i udając się na panel dotyczący przyszłości czytelnictwa i rynku wydawniczego w Polsce. I tu wszystkich przepraszam, ale jak ostatnia oferma zespułam długopis i nie zrobiłam notatek. A było co notować. Dyskusja była świetna, zaproszeni goście  symatyczni i opowiadający bardzo ciekawe rzeczy. I braku notatek przeżyć nie mogę. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.


Przyznam się, że na myśl o samotnym pójściu na konwent panikowałam. I to bardzo. Teraz z dumą mogę powiedzieć: BYŁAM i jeszcze: NIE MA SIĘ CZEGO BAĆ! Trzeba się ruszyć, a pozna się świetnych ludzi, ulubionych autorów i jeszcze przemile spędzi czas. Konwenty należy przepisywać na chandrę. Ja mogę nawet wystawiać lipne recepty.

I już nie mogę doczekać się Pyrkonu, który jest ponoć 20 (!) razy większy! :)

A Wy? Jesteście "konwentowi"? :) Braliście udział w innych atrakcjach związanych z akcją "W Poznaniu lubimy czytać"?





czwartek, 2 października 2014

długo oczekiwane zakończenie

C. Clare, Miasto niebiańskiego ognia.





Tak długo czekałam na zamknięcie tej serii. Siedziałam jak na szpilkach, od czasu do czasu przeglądając poprzednie tomy, uruchamiając DVD z filmem (nie najlepszym co prawda) i słuchając non stop soundtracku (uwielbiam!). I się doczekałam. Trzy dni po premierze trzymałam w rękach wyczekane 700 stron.







Clary wróciła do Nowego Jorku i układa sobie powoli życie. Nie jest łatwo, bo Jace'a nie może za bardzo nawet dotknąć (bo ten ma w sobie niebiański ogień). Akcja zaczyna się kiedy wszyscy, także Jocelyn. Okazuje się, że Sebastian napada na poszczególne Instytuty mordując ich mieszkańców lub (co gorsza) przemieniając ich w Mrocznych (doskonały opis w prologu!). Wszyscy Nocni Łowcy zostają ewakuowani do Idrisu. W Nowym Jorku zostają Simon, Jordan i Maia.


Z każdą stroną akcja rozkręca się bardziej - dochodzi do bitwy o Cytadelę, w której biorą udział Clary i Jace. Simon zostaje porwany przez wampiry, Jordan (SPOILER ALERT!) zamordowany przez Sebastiana. Brat Clary rozgrywa wojnę po mistrzowsku - zawierając sojusze i wystawiając na próbę sojusze zawarte przez Łowców. Nie liczy się z nikim, pragnąc osiągnąć swój cel - czyli zniszczyć Nefilim i  mieć Clary po swojej stronie.
Całość nabiera rozmachu po (SPOILER ALERT 2) zdradzie faerii, które porywają przywódców podziemnych. I Jocelyn (no bo kogo innego mogli porwać?). Na ratunek do Edomu (krainy demonów) wyrusza cała paczka - Clary i Jace, Alec, Isabell i Simon. Razem postarają się pokonać Sebastiana, utrzymać Porozumienia i uratować zarówno porwanych jak i cały Idris (albo świat, jak kto woli).

Trochę to dla mnie na siłę. Trzy pierwsze tomy były fajne - trzymały w napięciu, akcja była wartka, a zwroty nieprzewidziane (przyznać się - kto uwierzył, że Jace jest bratem Clary?). Tomy 4 i-6 powstały, przynajmniej takie mam wrażenie, na fali popularności serii i są dużo gorsze, Według mnie wyraźnie widać różnice. Ostatni tom nie jest zły, ale nie jest też jakiś szczególny. Czekałam trochę na marne. Akcja momentami się wlecze i to zakończenie! Aż się mdło robiło.
I Isabell - taka fajna dziewczyna, a w ostatniej części jest wystraszona i bardzo niepewna. Ta postać straciła cały "pazur". A szkoda. Ja Izzy lubiłam.
Jak już krytykuję to jeszcze jedna rzecz mnie męczy - dlaczego, ach dlaczego ostatni tom wyszedł tylko w "nowych okładkach"? Taka dysharmonia na mojej półce powstała, że aż mnie boli (pisałam nawet o niej w poprzednim poście).

Mimo wszystko należy powiedzieć, że całość czyta się raczej przyjemnie i mimo wszystko szybko. Może dlatego, że chce się poznać zakończenie :) Szczególnie prolog przypadł mi do gustu. I bitwa o Cytadelę. Clare pisze prostym językiem, sprawiając, że całość jest bardzo przystępna.
Dużym plusem jest rozwinięcie historii Magnusa. Nie wiem jak Was, ale mnie fascynuje. Ponadto bardzo dobrze przedstawiono działania Sebastiana - chłopak przewidywał (do czasu) każdy ruch Nocnych Łowców i umiejętnie rozgrywał wojnę, cały czas rozdając karty. Nie do końca ogarniam swoim małym rozumkiem jego  postępowanie, ale jak dla mnie jest całkiem wiarygodne. Nie o takich psychopatach się czytało.
Podobały mi się także nawiązania do prequela serii - Diabelskich Maszyn. I to, że Clare otworzyła sobie kilka furtek do kontynuowania opowieści Nocnych Łowców - sam świat jest bowiem świetnie wymyślony. Myślę, że o Blackthorn'ach i Emmie jeszcze usłyszymy. Teraz pozostaje czekać na kolejne ekranizacje.



Książkę polecam wszystkim, którzy czytali poprzednie części. Nie dlatego jednak, że jest świetna, ale dlatego, że lubię zamykać tematy.

A jak wasze odczucia?