poniedziałek, 24 listopada 2014

Żądza posiadania



Uwielbiam posiadać książki. Nie wiem skąd we mnie to materialistyczne podejście, ta nieopanowana chęć, to kłopotliwe zbieractwo (gdzie to wszystko pomieścić?). Pod względem ilości posiadanych książek nie uznaję żadnych limitów, ba od zawsze uważam, że im więcej książek w domu tym lepiej. Tylko uczulenia na kurz mieć nie można :) I jak moje koleżanki w ramach walki ze stresem idą kupić nowe buty albo coś do ubrania, mnie uspokajają zakupy w Empiku. Podkreślam jednak słowo: zakupy (samo oglądanie wzbudza we mnie wyłącznie frustrację - moja lista książek „do kupienia” mieści się już na 5 stronach A4 i z każdym tygodniem rośnie).

www.demotywatory.pl

Często znajomi zarzucają mi, że kupowanie książek nie ma sensu. I chociaż zgadzam się z ich niektórymi argumentami (bo książki drogie, bo są biblioteki, bo gdzie to pomieścić, bo po co Ci to: raz przeczytasz i rzucisz, bo przecież na półce masz jeszcze kilka których nie przeczytałaś) nie mogę przestać. Może to jakaś choroba. :) Najmniej przekonujące (przynajmniej dla mnie) są, mimo wszystko, dwa ostatnie.

Decyzja o zakupie książki, jest zazwyczaj poprzedzona pewnego rodzaju badaniami: muszę przeczytać opis książki, kilka recenzji bądź wrażeń innych. Szczególnie cenne są dla mnie opinie osób, które mają podobny gust czytelniczy. Inaczej ma się sprawa z książkami wcześniej sprawdzonymi, kontynuacjami serii (o moim upodobaniu do serii na półkach już zresztą pisałam) oraz książkami ukochanych autorów, których kupuję w ciemno.  We wszystkich wypadkach kupuję książki, które CHCĘ mieć. Nie dlatego, że po nich bazgrzę, że zaginam rogi (a wstyd taką książkę potem oddać) etc. Lubię do książek wracać. Na portalu lubimyczytać.pl  pojawił się (już dawno) tekst dotyczący powodów wracania do niektórych książek.  Łapię się pod wszystkie 10 punktów. Regularnie wracam do serii o Ani S., przygód Harry’ego Pottera, ukochanego Szatana z siódmej klasy, Władcy Pierścieni oraz książek Moniki Szwaji oraz Suzanne Enoch. Często staję też przed moimi półkami i myślę sobie „na co mam ochotę” (tak jak niektórzy robią przed otwartą lodówką :) )

I lubię się dzielić. Bo skoro już poświęciłam pół pensji na książki to niech inni skorzystają. I tak książka trafia do babci, mamy, siostry, cioci, kuzynek i oczywiście zaufanych przyjaciół. Pożyczam książki chętnie i w dużych ilościach, ale faktycznie tylko osobom, które o książki dbają i które książki oddają. 

Kupuję też na zapas. Z bardzo wielu przyczyn. Czasami kupuję książki, bo akurat mam na daną książkę ochotę. Innego dnia kupuję, bo akurat mam za co. Trafiam też na fajne promocje, których szkoda nie wykorzystać. Książki stanowią moją inwestycję – inwestuję nie tylko w siebie i swój rozwój, ale także w osoby, którym książki pożyczam, którym książki polecam. Inwestuje też w potencjalne potomstwo. Nie wątpię, że moje dzieci sięgną po Nienackiego, Makuszyńskiego czy Musierowicz. Inwestuję też w rozrywkę: czasem na poziomie wysokim, czasem odmóżdżającą.
Niektóre z moich książek muszą też „dojrzeć”. Odczekać swoje na półce, poczekać aż ja do nich dorosnę. Ponoć do Pana Tadeusza się dorasta :) Nie zgadzam się z Susan Hill, która twierdzi, że książka, która leży na półce jest martwa. Każda z nich żyje własnym życiem i tylko czeka na dobry moment, żeby wprowadzić zmianę w naszej egzystencji. 

www.demotywatory.pl
Nie rozumiem natomiast kupowania (i czytania) książek „na pokaz” – w takim wypadku lepiej zainwestować w coś innego. Książka nie powinna stać się obiektem muzealnym czy elementem służącym wyłącznie do dekoracji. Literatura klasyczna, wydana w twardej (najlepiej skórkowej) oprawie prezentuje się rewelacyjnie. Tylko, że nie o to chodzi. 

Nie należy też trzymać książek „na pokaz”. Kiedy przychodzę do kogoś do domu bardzo lubię oglądać księgozbiór. Zawsze jest to temat do rozmowy, a i ja sporo korzystam (powiększając moją ww. listę). Liczę zawsze na opinię rozmówcy. Ale kiedy zapytam o drugą, trzecią czy piątą książkę i usłyszę, że tego jeszcze nie przeczytałem/łam to mina mi rzednie. W Polsce nie jest to jeszcze nagminne, ale w Wielkiej Brytanii ponoć tak. Wydaje mi się, że Polacy zamiast tworzyć wystawki wolą pokazać się z jakąś książką, zabłysnąć okładką w tramwaju i sprawiać wrażenie oczytanego i kulturalnego. Mam jednak nadzieję, że wśród prawdziwych czytelników pozerzy stanowią mniejszość.  Brak „pozerstwa” nie wyklucza jednak odrobiny wstydu: takie grzeszne przyjemności. Nie wiem jak inni – ja wstydzę się czytania Harlequinów. Nie są to książki dobre, nie są to książki ciekawe ani tym bardziej rozwijające. A najgorsze jest to, że wstydzimy się tego, że się wstydzimy (takie masło maślane). Mój wstyd tym postem przełamuję. A co :)

Liczba moich książek (z Harlequinami włącznie) zbliża się pewnie do 500 woluminów. I chociaż miejsca na półkach brakuje książek nigdy nie będę miała dosyć.  :)

2 komentarze:

  1. Zupelnie jakby o mnie bylo! Znam to doskonale! Wspolczuje i lacze sie w bolu (a raczej przyjemnosci czytania!)

    OdpowiedzUsuń
  2. o, wpis dla mnie. a ktoś jeszcze Ci suszy głowę oprócz mnie i dawida o książki? każ nam spadać następnym razem, przecież co nam do tego ;)

    OdpowiedzUsuń